Była to kontynuacja czerwonego barbarzyństwa, które trwało od 17 września 1939 roku do 22 czerwca 1941 r. Polskie wojsko, po zablokowaniu dróg dojazdowych do Grajewa i zajęciu gmachów UB, MO i sowieckiej komendantury (bronionej przez kilkudziesięciu krasnoarmiejców), wypuściło z aresztów około 100 żołnierzy podziemia. Dla więźniów było to realne wyzwolenie. Po polskiej stronie poległ jeden partyzant. Podczas odwrotu rozbrojono jeszcze posterunek milicji w Szczuczynie i zlikwidowano punkt łączności Armii Czerwonej pod miejscowością Łojki. Kilku największych okrutników z NKWD i „polskiego” UB rozstrzelano. Milicjantów, po przysiędze, że więcej nie będą represjonowali Polaków, zwolniono. Akcja w Grajewie nie była jedyną tego dnia. W Dąbrowie Tarnowskiej blisko 40-osobowy oddział Tadeusza Musiała „Zarysa” rozbił miejscowe więzienie i uwolnił około 80 przetrzymywanych. Z kolei w Białymstoku ponad 100 więźniów opanowało część katowni i wydostało się na wolność. To było prawdziwe wyzwolenie.
Nie z rąk komunistów, tylko od komunistów. A ponieważ Polska w wyniku zdrady mocarstw nie została od komunistów wyzwolona, dlatego obchodzenie Dnia Zwycięstwa nie ma żadnego sensu. I nie dlatego, że formalnie II wojna światowa skończyła się dopiero 2 września 1945 r., kiedy Japonia skapitulowała przed aliantami na Pacyfiku. Również nie dlatego, że Polacy – najwierniejszy sojusznik Anglosasów – nie zostali zaproszeni na paradę zwycięstwa do Londynu. Ale dlatego, że Polacy – Żołnierze Niezłomni, a potem Solidarność i inne organizacje opozycyjne – walczyli z sowiecką okupacją przynajmniej do roku 1989.