„To była wdzięczność i racjonalny wybór. Sowieci uratowali mu życie. W powojennej Polsce toczyła się wojna domowa. (…) [Bauman uważa komunizm za] dobry wybór dla Polski, który przyniesie Polakom wolność, równość, dobrobyt”.
No to przypomnijmy to wieloznaczne bohaterstwo Baumana. We wrześniu 1939 roku zamiast walczyć z okupantami uciekł na wschód, by ostatecznie służyć w sowieckiej milicji w Moskwie. Do Polski wrócił jako oficer polityczno-wychowawczy LWP, aby instalować sowiecką władzę.
Bo żadnej „wojny domowej” nie było. Jako funkcjonariusz krwawego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego pacyfikował antykomunistyczne podziemie – Żołnierzy Niezłomnych. I jeszcze jako agent „Semjon” przez lata współpracował z nie mniej zbrodniczą Informacją Wojskową. Potem Bauman został rzucony na inny front: naukowy, aby ostatecznie jako profesor kształcić kolejnych „homo sovieticus”. Bo okupacyjna władza wciąż potrzebowała nowych „elit”, które miały zastąpić te przedwojenne – mordowane. W przeciwieństwie do Baumana inny Zygmunt – Szendzielarz we wrześniu 1939 roku nie uciekł. Po przegranej wojnie obronnej walczył dalej na Wileńszczyźnie, a po „sowieckim” wyzwoleniu w 1944 roku – ciągle w ramach 5. Wileńskiej Brygady AK – także na Podlasiu, Białostocczyźnie, Warmii, Mazurach i Pomorzu. Koledzy Zygmunta Baumana nie tylko nie pozwolili „Łupaszce” wrócić do normalnego życia, pracować, kształcić się, ale torturowali go w śledztwie, zamordowali, a zwłoki ukryli. Zamiast w Leeds znalazł się w bezimiennym dole na warszawskiej „Łączce”. O Zygmuncie Szendzielarzu Dariusz Rosiak książki nie napisał. Bo wieloznaczne bohaterstwo było po drugiej stronie – Zygmunta Baumana. I jeszcze jeden chichot historii – wywiad z autorem ukazał się w… miesięczniku poświęconym życiu chrześcijańskiemu „W drodze”.