Jest taki dowcip, że to, iż polityk kłamie, poznać można po tym, że porusza ustami. Nie jest to na pewno prawda we wszystkich przypadkach. Kiedy jednak urzędujący premier powiedział, że komisja badająca rosyjskie wpływy nie będzie spektaklem politycznym, jakoś miałem bardzo złe przeczucie.
No i sprawdziło się. Komisja jeszcze nie zaczęła działać, a premier już powiedział, wokół kogo podległe mu służby zaciskają „pętlę informacji”, i zasugerował, że sensacyjne doniesienia zostaną ujawnione w toku prac nowego gremium. Oczywiście w polskiej polityce zarzuty o rosyjską agenturalność pojawiają się często, są one dla nas jakby rodzajem fatwy, czyli ostatecznego i rytualnego przeklęcia adwersarza. Nowością jest jednak to, że premier mówi tak nonszalancko o konkretnym polityku opozycji, chociaż oficjalnie jeszcze żaden prokurator nie postawił w tej sprawie zarzutów. Tusk sugeruje też opinii publicznej, że posiada wiedzę pochodzącą od podległych mu instytucji, które tegoż posła PiS obciążają. To jednak coś innego niż wołanie z sejmowej mównicy, że ktoś jest agentem niemieckim. To poważne nadużycie władzy i krok w stronę tworzenia ze służb policji politycznej.