Rosja się domaga, by jej głos liczył się na równi z USA czy z Chinami. To podejście wynika jednak z XIX w. logiki geopolitycznej. Kreml wciąż operuje kategoriami podziału świata na sfery wpływów i bilateralnych negocjacji, prowadzonych w duchu koncertu mocarstw, gdzie miejsce przy stole jest równoznaczne z potęgą.
Błędna logika
W XXI w. światowa polityka coraz bardziej się przesuwa w stronę geoekonomii. Dla ludzi takich jak Donald Trump, wywodzących się ze świata biznesu, siła państwa mierzona jest nie tylko potencjałem wojskowym czy terytorialnym, ale – a może przede wszystkim – możliwościami gospodarczymi, udziałem w globalnych łańcuchach wartości, dostępem do rynków, technologią i inwestycjami. Trump może rozumieć logikę siły, ale ostatecznie myśli jak negocjator – wie, że w nowoczesnej gospodarce nie wystarczy oddanie Rosji tego, co jej się według niej należy, tylko dlatego, że tak twierdzi rosyjska elita.
Władimir Putin i jego otoczenie niechętnie przyjmują do wiadomości, że formuła supermocarstwa wymaga dzisiaj czegoś więcej niż siły militarnej i twardej retoryki. Rosja, stojąc w miejscu i odwołując się do dawnych wzorców, mierzy się z przeciwnikami myślącymi w zupełnie innych kategoriach.
Dlatego nawet jeśli Trump, jako negocjator i prezydent, będzie szukał kompromisu, nie dostarczy Rosji tego, czego wydaje się ona „uprawniona” oczekiwać – właśnie dlatego, że biznesowe spojrzenie na politykę uczy, iż żądania bez pokrycia nie przekładają się na wartość przy stole negocjacyjnym. Błędne rosyjskie przekonanie o własnej wyjątkowej pozycji prowadzi więc co najwyżej do frustracji i dalszego zaostrzania izolacji, ale nie do wymarzonego „dealu stulecia”.
Warunki nie do przyjęcia
Pojawia się więc zasadnicze pytanie: czy Putin rzeczywiście chce porozumienia, czy raczej używa rozmów po to, by grać na zwłokę? Historia pokazuje, że Rosja wielokrotnie wykorzystywała negocjacje jedynie jako narzędzie maskowania agresywnych działań – najpierw kupując czas, a potem próbując kupić teren. W Syrii, Gruzji, Donbasie – ten sam schemat. Tak może być i teraz, zwłaszcza gdy Zachód okaże słabość. Trump może próbować zaproponować „deal stulecia” – oddajecie część, dostajecie część – ale w przypadku Ukrainy takie ustępstwo oznacza oddanie wszystkiego, co kluczowe dla jej suwerenności.
Jeśli Rosja kolejny raz złamie warunki porozumienia, sytuacja może się stać niezwykle skomplikowana. Zamiast spodziewanej Nagrody Nobla Donald Trump może stanąć przed trudnym wyborem: albo straci twarz na arenie międzynarodowej, ponieważ nie zdołał wymusić przestrzegania ustaleń, albo znajdzie się w sytuacji, która doprowadzi do naprawdę poważnego konfliktu, w którym centralną rolę będzie odgrywał jego kraj. Taki rozwój wypadków nie tylko podważy jego autorytet, lecz także może wpłynąć na stabilność polityczną w regionie oraz na relacje między wieloma krajami, co w dłuższej perspektywie może oznaczać eskalację napięć globalnych.
Hipotetyczne, ale przecież całkiem prawdopodobne złamanie porozumień i zawartych ustaleń przez Władimira Putina musiałoby się spotkać z odpowiednią reakcją. Trump może nie wsparłby wtedy Ukrainy tak aktywnie jak Izrael w jego starciach z Iranem. Mimo to udzieliłby zapewne Kijowowi niemal nieograniczonej pomocy materialnej, co doprowadziłoby prawdopodobnie do całkowitej gospodarczej izolacji Rosji, zamieniając ją w coś na kształt wielkiej Korei Północnej.
Ukraina nie chce być kartą
Dodajmy też, że Kijów nie zamierza być ani kartą przetargową Putina, ani żetonem Trumpa. Społeczeństwo zmęczone wojną rzeczywiście pragnie pokoju, ale nie pokoju rozumianego jako poddanie się Kremlowi. Dla Ukrainy pokój to synonim bezpieczeństwa, niezależności, realnej podmiotowości, a nie status cywilizacyjnego buforu. Oczekiwania strony ukraińskiej są klarowne: nie ma mowy o uznaniu rosyjskiej okupacji, nie ma zgody na rezygnację z aspiracji do NATO i Unii Europejskiej, nie ma miejsca na deal, który zostawi kraj w szarej strefie wpływów.
Ukraina pamięta lekcje Mińska I i II oraz gwarancji budapeszteńskich, kiedy Zachód ograniczał się do słownych obietnic i deklaracji, a Rosja wypuszczała czołgi. Teraz Ukraińcy domagają się rzeczywistych gwarancji – podpisów, obecności wojskowej i sprzętu, nie zaś deklaracji wygłaszanych na konferencjach czy tweetów polityków z Zachodu.
Według najnowszych badań Gallupa aż 70 proc. Ukraińców chciałoby szybkiego zakończenia wojny. Ale równie wyraźna jest granica ich zgody: ponad 3/4 stanowczo odrzuca plany pokojowe pisane pod dyktando Kremla, ponieważ wiążą się z chwilowym rozejmem w zamian za trwałą kapitulację Kijowa.
Trzy opcje na stole – każda problematyczna
Pierwszym wariantem negocjacyjnym jest porozumienie etapowe – obejmujące na przykład zawieszenie broni, wymianę jeńców czy doraźne ulgi humanitarne. Takie rozwiązanie może chwilowo zmniejszyć cierpienie ludności i ograniczyć skalę wojennych zniszczeń, ale nie rozwiązuje zasadniczego problemu: niepodległość Ukrainy pozostaje wciąż zagrożona. Te działania są raczej sposobem na pozorowanie aktywności przez polityków Zachodu niż rzeczywistym przełomem. W praktyce skutkują one utrzymaniem stanu niepewności – pomiędzy wojną a pokojem.
Drugą opcją jest tzw. dyplomacja przymusu, czyli strategia opierająca się na sankcjach oraz presji ekonomicznej i politycznej. Była ona wielokrotnie stosowana wobec Rosji, jednak tamtejsza gospodarka przystosowała się już do realiów permanentnego konfliktu. Putin uczynił z izolacji międzynarodowej nową normę, a kolejne sankcje są dla niego wygodnym narzędziem wewnętrznej propagandy – narracji o „oblężonej twierdzy” i motywem do dalszej mobilizacji społeczeństwa. W efekcie presja Zachodu nie zniechęca Kremla, za to coraz bardziej męczy społeczeństwa państw zachodnich i pogłębia ich znużenie konfliktem.
Trzecim wariantem byłby szczyt Trump–Putin–Zełenski. Idea trójstronnego spotkania przywódców USA, Rosji i Ukrainy wydaje się efektowna pod względem medialnym, lecz nie mieści się w logice kremlowskiej polityki. Dla Putina taki szczyt oznaczałby de facto uznanie państwowej podmiotowości Ukrainy – a tego konsekwentnie odmawia. W rosyjskiej doktrynie nawet sama rozmowa z Zełenskim jest postrzegana jako symboliczna kapitulacja.
Obecnie wszystkie analizowane opcje służą raczej zamrażaniu niż rozstrzyganiu konfliktu. Ani ograniczone ustępstwa, ani presja sankcyjna, ani nawet widowiskowe szczyty nie gwarantują przełomu, dopóki nie zmienią się fundamentalne cele i kalkulacje kluczowych graczy. Dopóki Rosja nie zaakceptuje rzeczywistej suwerenności Ukrainy, a Zachód będzie szukał rozwiązań wygodnych, a nie odważnych, nie należy się spodziewać trwałego i sprawiedliwego pokoju. Największym ryzykiem pozostaje utwierdzanie się w iluzji „łatwego wyjścia” – bo każda próba szybkiego kompromisu bez zasad może się skończyć kolejnym wybuchem w przyszłości.