Gdyby wybory prezydenckie odbyły się 10 maja, zgodnie z pierwotnie przyjętymi i początkowo powszechnie zaakceptowanymi planami, klęska Małgorzaty Kidawy-Błońskiej byłaby znaczna. Nawet jeśli elektorat Platformy Obywatelskiej zmobilizowałby się w pierwszej turze, to Szymon Hołownia najpewniej zająłby drugie miejsce na podium. „Prawdziwa prezydent”, czyli Kidawa-Błońska, radziła sobie z kampanią i sondażami coraz gorzej – jeszcze przed wybuchem pandemii. Wśród polityków Platformy budziło to narastającą irytację. Ale koronawirus zadziałał jak deus ex machina i wydarzenia potoczyły się nieprzewidzianym torem.
Dziś kandydatem PO na prezydenta Polski jest Rafał Trzaskowski. Coraz częściej słychać głosy, że włodarz stolicy jest dla Platformy Obywatelskiej politykiem ostatniej szansy. Zmiany kandydatki na kandydata dokonano całkiem sprawnie w najwyższych kręgach Platformy, choć ku niezadowoleniu niemałej części niżej postawionego partyjnego aktywu.
Trzaskowski bowiem, jak każdy polityk opcji lewicowo-liberalnej, jest przede wszystkim dobrze rozpoznawalny w dużych miastach. Jest kandydatem wielkomiejskiej, zasobniejszej postinteligencji i części nowobogackiej grupy społecznej aspirującej do miana elity, nazywanej u nas klasą średnią. Jest zatem kandydatem mediów liberalnego mainstreamu. Polska powiatowa nie zna go jednak prawie wcale. Tam może liczyć jedynie na najbardziej zacietrzewiony platformerski elektorat.
Wejście Trzaskowskiego do gry ekipa Andrzeja Dudy właściwie przespała. Jego szybki, ostry atak na głowę państwa zdobył mu popleczników – tym bardziej że liberalne media „ściszyły” nieco Szymona Hołownię, by zrobić miejsce dla prezydenta Warszawy. Nieocenioną dla Trzaskowskiego rolę odegrała choćby „Gazeta Wyborcza”, od początków przedpandemicznej kampanii raczej sceptyczna wobec Hołowni, którego próbowano tam ubierać w szatki nazbyt konserwatywnego (sic!). Trzaskowski nieźle wykorzystał pandemiczną huśtawkę nastrojów, która ze zrozumiałych względów dopadła część polskiego społeczeństwa: przede wszystkim po to, by za wszystkie urojone i faktyczne potknięcia rządzącej partii oskarżyć Andrzeja Dudę.
Strategia zagrała – ale na początku czerwca widać już, że kontrkandydaci zaczęli ostre punktowanie Rafała Trzaskowskiego. A ten w wielu sprawach zaczyna wić się jak piskorz – jawny zwolennik liberalizacji polityki obyczajowej państwa i zdecydowany sympatyk ruchu LGBTQ+ wyraźnie unika odpowiedzi w tych sprawach. W kwestiach polityki gospodarczej państwa idzie z kolei za głosem zielonych – mowa choćby o przekopie Mierzei Wiślanej. Deklaracja o zawieszeniu tej inwestycji na czas ewentualnej prezydentury Trzaskowskiego może podobać się w paru stolicach Europy i Eurazji, ale w oczach znacznej części polskiego społeczeństwa jest problematyczna. Podobnie jak pomysł z zawieszeniem budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego.
Jeśli Trzaskowski uderzy głową o sondażowy szklany sufit, Platforma znów będzie miała problem. Ta formacja ma dość politycznych porażek, które potwierdzają, że przestała być atrakcyjna dla znacznej części społeczeństwa. Wśród aktywu Platformy coraz częściej pojawia się myśl, że ten szyld wizerunkowo o wiele bardziej szkodzi, niż w czymkolwiek pomaga. Przegrana Trzaskowskiego może zadziałać jak potężny katalizator – szczególnie jeśli pojawi się nowa partyjna alternatywa. A mówiąc ściślej: nowa polityczna formuła, w którą dałoby się wcielić ducha Platformy.
Wraz z ewentualnym upadkiem tej formacji nie znikną grupy wpływów, interesów i doktryn reprezentowanych przez tę partię. I dobrze widać, choćby po deklaracjach Rafała Trzaskowskiego albo jego zrealizowanych w stolicy obietnicach światopoglądowych, jakie są to grupy wpływów i interesów, jakie doktryny. Platforma może się rozpaść, ale europejski liberalizm à la III RP, z silną nutą postkomunistycznych układów, przecież nie zniknie. To są wciąż potężne pieniądze, to są potężni przyjaciele za granicami Polski, żywo zatroskani, byśmy jednak nie wybili się na gospodarczą suwerenność. I więcej: to są ludzie, którym zależy, by nasza rodzima tożsamość, nasza polityka historyczna nie była jednak przesadną konkurencją dla wizji dziejów, świata i tożsamości innych liczących się państw.
Kto przejmie schedę po Platformie? Dziś jest to wciąż kwestia spekulacji. Widać jednak, że nowa, atrakcyjniejsza formuła musiałaby przyciągnąć i część tzw. konserwatystów, i środowiska lewicowo-liberalne. Złośliwi mówią, że o nowej, lepszej Platformie-nie-Platformie śni choćby Jarosław Gowin, dla którego Porozumienie jest, zdaje się, kolejnym larwalnym stadium wymarzonego większego i bardziej znaczącego projektu. Polityk, który niegdyś bez powodzenia walczył z Donaldem Tuskiem o rządy nad niegdysiejszą partią trzech tenorów, w razie powodzenia „politycznej transformacji 2020” zyskałby swoją własną Platformę. Ale w grze jest również Donald Tusk – on także w szeregach PO ma swoich akolitów i zauszników. I on również liczy na to, że zła dla Polski zmiana przywróciłaby mu znaczne wpływy na rodzimą politykę.
Niestety ostre spory w łonie Zjednoczonej Prawicy mogą ułatwić powrót polskiego życia w koleiny sprzed 2015 r. Dotąd uwagę opinii publicznej zaprzątał przede wszystkim lider Porozumienia. Niedawno jednak minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro zaczął ostrzej wypowiadać się pod adresem rządu Mateusza Morawieckiego. Jego zdaniem gabinet premiera technokraty nie spełnił pokładanych w nim nadziei, związanych choćby z odprężeniem w relacjach Polska–Unia Europejska.
Prawicowi publicyści coraz częściej wspominają o możliwej wymianie premiera i rządu w ramach obecnej koalicji. Ale czy rzeczywiście byłaby to jeszcze obecna koalicja? I czy dałoby się przeprowadzić taką zmianę równie sprawnie jak kilka lat wcześniej, gdy premier Beatę Szydło zastąpił właśnie premier Morawiecki? Dziś nastroje społeczne są o wiele bardziej chybotliwe. A mocne przetasowania na scenie politycznej – w razie pojawienia się nowej formacji i ewentualnej przegranej Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich – mogłyby spowodować polityczny efekt motyla o mało korzystnych dla Prawa i Sprawiedliwości konsekwencjach.
Pandemia osłabiła nie tylko polską gospodarkę. Widać niestety coraz wyraźniej, że przyczyniła się też do wizerunkowego i politycznego osłabienia rządzącej koalicji. O ile jednak w gospodarce można liczyć na popandemiczny skok w górę, o tyle pogłębiający się konflikt w Zjednoczonej Prawicy może odebrać sterowność przede wszystkim najważniejszej z tworzących koalicję formacji. Byłby to niespodziewany prezent może nie tyle już dla Platformy, ile sił, które przez lata ta partia sobą uosabiała.