Żądanie przez Donalda Tuska powołania komisji śledczej, która ma ustalić, czy opublikowane przez „Newsweek” zeznania wspólnika Marka Falenty dotyczące sprzedaży taśm rosyjskim handlarzom węgla są prawdziwe, czy też nie, ma co najmniej kilka interesujących konsekwencji. Wszystkie są następstwem uznania słów Marcina W. za wiarygodne.
Z artykułu, na który powołuje się Tusk, wynika, że rzekoma sprzedaż nagrań miała nastąpić miesiąc przed publikacją, która zdetonowała polityczną bombę, jaką była ich treść. Z całą pewnością nie wynika z niego, żeby pojawiły się jakiekolwiek okoliczności pozwalające uznać, że samo nagrywanie polityków w restauracjach w Warszawie miałoby odbywać się na zlecenie kogokolwiek z Rosji. Wręcz przeciwnie. Jedyne, co zeznał Marcin W., to tyle, iż w maju 2014 roku Falenta wieczorem w hotelu poinformował go, że kiedy z szefem rosyjskiej firmy węglowej, z którym razem robili interesy, wyszli z sauny, mieli dogadać się w sprawie sprzedaży taśm, którą to transakcję sondować miał wcześniej Marcin W. W momencie kiedy odbywa się to spotkanie, chmura z nagraniami była już opasła. Nagrań dokonywano od lipca 2013 roku do czerwca roku 2014, trudno więc zakładać, że mieliśmy do czynienia z operacją rosyjskiej organizacji wywiadowczej, skoro decyzję co do tego, co zrobić z urobkiem tych działań, podejmować miał rzekomo Marek Falenta poprzez swojego wspólnika, który z kolei miał składać ofertę sprzedaży efektów wielomiesięcznej pracy oligarsze powiązanemu z rosyjskim światem władzy. Jeśli bowiem wielkim restauratorem byłby aktor powiązany z rosyjskim państwem, to on byłby dysponentem nagrań. I z pewnością nie potrzebowałby trzech pośredników, żeby te nagrania przekazać samemu sobie. W pierwszych tygodniach po wybuchu skandalu Donald Tusk sugerował w Sejmie, że ta sprawa jest działaniem, za którym stoi Rosja (z którą, przypomnijmy, zdaniem Tuska należało rozmawiać niezależnie od tego, jaka jest). Od pierwszych dni działania w tej sprawie podjęły nie tylko prokuratura i Centralne Biuro Śledcze, ale również największa polska służba specjalna ABW. Działania prowadziła też Służba Kontrwywiadu Wojskowego, którą kierował nie kto inny jak słynny model pozujący do zdjęć w czapce majtka z Aurory, czyli generał Piotr Pytel. Żadna z tych instytucji nie była w stanie znaleźć choćby cienia dowodu bądź poszlaki wskazujących na teorię suflowaną przez Tuska. Pytel zresztą do dzisiaj miota się w tej sprawie. Z jednej strony twierdzi, że afera podsłuchowa jest operacją Rosjan, z drugiej jako szef SKW nie był w stanie tego nie tylko udowodnić, ale nawet uprawdopodobnić, z trzeciej wreszcie, kiedy minęło prawie 10 lat od czasów jego niesławnej służby, odkrywa z głośnym „eureka!”, że słowa Marcina W., których wiarygodność jest zerowa, nie świadczą o tym, iż Rosjanie tę operację przygotowali, lecz że zrobił to Marek Falenta, i dopiero po dokonaniu nagrań złożył ofertę Rosjanom. Pytel powiedział to w wywiadzie dla „Newsweeka”: „Z wyjaśnień złożonych przez Marcina W. wynika, że propozycja Falenty jest od początku dedykowana rosyjskim służbom specjalnym”. Nawet gdyby okazało się, że Marcin W. mówi prawdę, świadczyłoby to co najwyżej, że Falenta mógł chcieć sprzedać swój gorący towar Rosjanom. Ale tym bardziej świadczyłoby o tym, że to nie Rosjanie przygotowali tę operację.
Ale jest jeszcze jedna konsekwencja, zabójcza politycznie dla Tuska. Jeśli bowiem W. jest człowiekiem wiarygodnym, to również jego słowa o łapówce dla samego Tuska należy brać na serio. A to oznaczałoby, że za czasów rządów tego polityka Michał Tusk odebrać miał od handlarzy ruskim węglem 600 tysięcy euro łapówki za załatwienie kontraktu węglowego z nadzorowaną przez jego ojca spółką CIECH. Z tych samych środków kieszonkowe w wysokości podwójnej średniej miesięcznej pensji odbierał na telefon były szef gabinetu Tuska i minister transportu w jego rządzie – Sławomir Nowak, a handlarze węglem mieli pieniądze na łapówki ze specjalnego funduszu na kupowanie polityków w Polsce, o wypłatach z którego decydowali Rosjanie.