Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Czekając nad rzeką

Polska nie jest mocarstwem. Jej obszar suwerenności jest więc relatywny i zależy od równowagi sił między większymi graczami mającymi wpływy w regionie. Niestety już od jakiegoś czasu ta równowaga sił jest zaburzona, co stwarza dla polskiej suwerenności zagrożenie. Przetrwanie okresu niemieckiej dyplomatycznej i wewnątrzunijnej ofensywy będzie kluczowe dla dalszego biegu wypadków.

Na to, ile suwerenności ma rząd w Warszawie, wpływa obecnie przede wszystkim poziom napięć między anglosaskim obozem transatlantyckim a niemiecko-francuskim obozem eurofederalistycznym. Kiedy te napięcia są duże, Polska może sobie pozwolić na więcej, grając przede wszystkim na animozjach między Waszyngtonem a Berlinem (w epoce przedbrexitowej podpierała się do tego mocno Wielką Brytanią). Po opuszczeniu Wspólnoty przez Zjednoczone Królestwo ta strategia przestała jednak być tak efektywna jak dotąd. Zaburzeniu uległa bowiem równowaga sił w Unii Europejskiej, a Niemcy zaczęły wyraźniej niż przedtem dominować.

Pięć minut

Polski obóz suwerennościowy dostał jednak jeszcze przez moment do ręki silne karty „dzięki” wojnie na Ukrainie. Łatwo było wtedy punktować Niemcy za błędy ich polityki wschodniej i występować w roli wzorowego sojusznika USA w ramach NATO. Rosja przy tym pozostawała i nadal pozostaje zagrożeniem militarnym, ale jej wpływ na działania polskiego rządu jest znikomy. Kreml to dla nas nieomal siła przyrody, wielka geopolityczna Godzilla, w żadnym jednak razie pozytywny, strategiczny punkt odniesienia.

Lewarowanie naszej pozycji międzynarodowej poprzez pomoc Ukrainie i współpracę z NATO przyniosło szybko efekty, które wprawiły w osłupienie nawet potężny Berlin. Niestety słowa byłego ambasadora Rolfa Nikela o tym, że polskie pięć minut wkrótce się skończy, okazały się prorocze. Nie doceniliśmy – mówię tu również o sobie – fenomenalnych zdolności niemieckiej dyplomacji, by chwilową porażkę przekuć w strategiczny sukces. Niemcy szybko zaczęły bowiem działać wielotorowo, z jednej strony cierpliwie urabiając władze w Kijowie i zachęcając je do zdystansowania się wobec Warszawy, z drugiej – przekonując Waszyngton, że w Berlinie zrozumiano swoje błędy i Niemcy nadal są odpowiedzialnym partnerem, dla którego w tej części świata USA nie mają zwyczajnie alternatywy. Równocześnie podjęto też wysiłek, by faktycznie uniezależnić niemiecką gospodarkę od Rosji, a zarazem nie palić wszystkich mostów. Obecnie niemieckie think tanki bardzo blisko współpracują np. z rosyjską opozycją, zwłaszcza spod znaku Nawalnego. Putin zaś na razie przestał być partnerem do rozmów.

Niemiecka rekonkwista

Efekty tych działań okazały się fenomenalne. Począwszy od szczytu NATO w Wilnie, USA zaczęły znowu stawiać na Berlin, Kijów przestał za to wyraźnie stawiać na Polskę. Pod koniec kampanii wyborczej udało się nawet, głównie niemieckim mediom, dokonanie mistrzowskiego globalnego spinu – przedstawienie rządu Mateusza Morawieckiego jako antyukraińskiego (choć to on uratował Zełenskiego) na tle sprzyjającej Kijowowi ekipy Olafa Scholza (choć Niemcy nadal udzielają siłom zbrojnym Ukrainy tylko kroplówkowego wsparcia). Jako były dyplomata, przy całej mojej frustracji, nie mogę nie docenić kunsztu tej ofensywy, błyskawiczności działania, dokładności wykonania, iście baletowej koordynacji pomiędzy różnymi instytucjami i bezpardonowego cynizmu samej koncepcji – słowem chapeau bas!

Powody, dla których nagle Waszyngton zaczął tak zgodnie grać w niemieckiej orkiestrze, są różnorakie i pewnie jeszcze długo nie poznamy ich wszystkich. Ogólnie chodzi jednak, jak sądzę, o połączenie twardych geoekonomicznych danych, pewnego charakterystycznego dla amerykańskich demokratów proniemieckiego progresywnego nastawienia ideologicznego i łudzenie się, że nawet przebaczając Scholzowi, USA mogą Berlin nadal kontrolować.

Cud rządu niemieckiego nie kończy się jednak na dyplomatycznej rekonkwiście w relacjach transatlantyckich. Równocześnie nastąpiło bowiem równie gwałtowne i zaskakujące przyspieszenie w polityce europejskiej. Niemcy zaczęły przeć w kierunku głębszej integracji i centralizacji w UE, zwłaszcza jeśli chodzi o większościowe podejmowanie decyzji dotyczących polityki zagranicznej w Radzie Unii Europejskiej.

Dobrą passę Berlina zamyka zaś polski sukces koalicji, na której czele stoi proniemiecki liberał Donald Tusk. Myślę, że skala tych zwycięstw była zaskoczeniem dla samych Niemców. Nawet doświadczeni komentatorzy zachłysnęli się bowiem sukcesami i zaczęli snuć fantazyjne wizje siły i dominacji. Klaus Bachmann na przykład zaczął w zawoalowany sposób zachęcać Donalda Tuska, by wykorzystał przeciwko PiS i prezydentowi „machinę państwa policyjnego”. Były ambasador Republiki Federalnej w Polsce Arndt Freytag von Lohringhoven w wywiadzie rzece z Jędrzejem Bieleckim rozmarzył się zaś o stałym stacjonowaniu niemieckich wojsk w Polsce.

Czas analiz i strategicznej cierpliwości

Zrozumiałe jest, że w takiej sytuacji Polski obóz suwerennościowy musi czuć frustrację i rozgoryczenie. Stare chińskie przysłowie powiada jednak, że jeśli masz wroga, powinieneś usiąść spokojnie nad rzeką i czekać, aż popłynie nią to, co z niego zostanie. Polski obóz suwerennościowy jest dziś w podobnej sytuacji. Zwycięstwo ma swoje prawa, najważniejszym jest zaś prawo pierwszego ruchu w kolejnej partii. W tym momencie pozostaje czekać na błąd adwersarza i go wykorzystać, czas oczekiwania zaś dobrze byłoby spożytkować na przygotowanie przedpola do działań.

PiS musi sobie przede wszystkim zadać pytanie, dlaczego ma tak małe zdolności koalicyjne. Dlaczego tak wiele osób popierających w zasadzie jego program ostatecznie nie zagłosowało na tę partię? Wreszcie, jak odzyskać zaufanie wyborców, przede wszystkim tych bardziej centrowych, którzy wybrali Trzecią Drogę. Być może ceną będzie mniejsza gorliwość w kwestiach obyczajowych i większy szacunek dla ram instytucjonalnych, w jakich przyszło polskiej prawicy działać.

Tyle jeśli chodzi o zadanie domowe. Jeśli zaś chodzi o politykę zagraniczną, to pozostaje strategiczna cierpliwość. Przede wszystkim polegająca na oczekiwaniu na to, aż pewny siebie Berlin stanie się ofiarą własnego niedawnego dyplomatycznego sukcesu. Już pojawiają się coraz liczniejsze głosy, że Niemcy stają się zbyt zarozumiałe (np. pomysł z członkostwem w RB ONZ). Co więcej, płyną one z nie bylekąd, tylko np. z Rzymu, a nawet Paryża. Sam Donald Tusk i Szymon Hołownia mówią wprost, że nie mają ochoty na instytucjonalną rewolucję w UE.

Jednocześnie swoistym darem od niebios jest dla polskich suwerennościowców egoistyczna, antyamerykańska i krótkowzroczna postawa niemieckiej skrajnej prawicy spod znaku AfD. A przypomnijmy, że jest ona już nad Renem drugą siłą polityczną, co znaczy, że nawet jeśli nie wejdzie w skład przyszłej koalicji, to inne partie, by utrzymać poparcie, będą zobowiązane przejmować elementy jej programu.

To znaczy, że niemiecka polityka może z czasem być tylko coraz bardziej egoistyczna na podwórku europejskim i antyamerykańska poza nim. Widać to już teraz, kiedy rząd federalny równocześnie chce głębokiej reformy traktatów, ale broni się przed choćby niewielkim zwiększeniem budżetu unijnego w związku z wojną na Ukrainie. Takie działania noszą znamiona jednostronnego, bez mała kolonialnego, wykorzystywania biedniejszych peryferii przez bogate centrum na zasadzie maksimum władzy przy minimum odpowiedzialności.

Przygotowanie do kolejnego rozdania

Do tego dochodzi jeszcze rosnące uzależnienie niemieckiej gospodarki od Chin, niemieckie inwestycje w Państwie Środka osiągają bowiem obecnie rekordowe poziomy. W takiej sytuacji w razie wiszącej na włosku wojny o Tajwan niemieckie elity będą miały do wyboru albo zarżnąć swoją koniunkturę i doprowadzić do eksplozji społecznego niezadowolenia, albo wejść w otwarty konflikt międzynarodowy z USA. Polska będzie zaś mogła albo stanąć twardo po stronie atlantycystów i starać się doskoczyć do roli środkowoeuropejskiego Izraela, albo zażądać od Niemiec bardzo, bardzo wysokiej ceny za swoją lojalność. To, które rozwiązanie jest korzystniejsze, to materiał na osobną dyskusję, do której czas jeszcze nie dojrzał.

Kluczowe jest jednak zrozumienie, że dobra międzynarodowa passa Berlina nie będzie trwać wiecznie z powodu samej struktury międzynarodowego rozkładu sił. Co więcej, już teraz srodze może się zawieść nowy polski rząd, jeśli będzie oczekiwał namacalnej nagrody za pokonanie jakoby antyeuropejskiego PiS. Frustracja ekipy Tuska znaleźć może wtedy swoje ujście w mniej lub bardziej brutalnych represjach czołowych polityków PiS podobnych do tych, jakie zastosowano np. wobec Donalda Trumpa. Tym lepiej jednak dla PiS, pod warunkiem, że mężnie przetrwa trudny okres. Amerykańscy publicyści, również ci progresywni, poniewczasie zauważyli bowiem, że kolejne batalie prawne zwiększają tylko poparcie dla Donalda Trumpa, bo przydają mu nimbu politycznego męczennika. I na tym polu cierpliwość, w sensie dosłownym, czyli zdolność do znoszenia cierpień, może się więc opłacić.

Oczywiście cierpliwość to nie to samo co siedzenie z założonymi rękami, potrzebne jest też oczyszczenie własnych szeregów i przemyślenie komunikacji ze społeczeństwem. Na arenie międzynarodowej zaś pielęgnowanie kontaktów z Waszyngtonem i z europejskimi przeciwnikami niemieckiego neoimperializmu. Takie połączenie pokory, zapobiegliwości i myślenia długodystansowego sprawi, że już za kilka lat karta może się dla polskich suwerennościowców odwrócić.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Michał Kuź