O tym mówi także rocznica podpisania porozumień strajkujących stoczniowców z władzami PRL. Nie było tak naprawdę żadnego porozumienia. Było niechętne, wymuszone – i tylko dla zamydlenia oczu, tymczasowe, jak się wkrótce okazało – uznanie przez komunistów, że coś takiego jak wolne społeczeństwo, wolni ludzie, w ich politycznym bastionie obwiedzionym czerwoną linią i najeżonym bronią obcego państwa jednak istnieje, nie udało się tego do końca spacyfikować. Wstyd przyznać, wybaczcie, towarzyszu sekretarzu. Przewidywali inny zgoła scenariusz.
Sądzili, że robotnicy dadzą sobie spokój ze strajkami, gdy dostaną swoją kiełbasę. I obietnicę, że miska będzie pełna. A oni zażądali mszy św. w radiu, zniesienia cenzury i swojej reprezentacji we władzy. Nie zgodzili się z rolą, jaką im wyznaczono – ogłupiałych roboli i prymitywnych konsumentów. W najlepszym razie związkowych aktywistów, figurantów, których wcześniej czy później da się przekupić i będzie spokój.
Czyjś plan nie do końca się powiódł
Czy polscy robotnicy 44 lata temu nie zrobili także dowcipu działaczom opozycji – tym silniej czerwonym nawet niż różowym – i to tym najbardziej zaufanym, którzy mieli „tylko obudzić masy”, idąc za instruktażem Lenina? Mówił o tym bez skrępowania Bogdan Borusewicz w Polskim Radiu. A oni wyszli ze śpiewem „My chcemy Boga” i z wizerunkiem Matki Boskiej na murach strajkowej twierdzy. Prosili księży o spowiedź i o to, by odprawiali im msze św. w stoczni.
Misterny plan spalił na panewce. A chłopcy ze stoczni i kopalń mieli być tylko taranem rewolucji. Ku utrapieniu niektórych ich elokwentnych wodzirejów i wszystkich przeciwników mieli zbyt czyste serca i myśli. Mnóstwo jest białych plam w tej najbardziej znanej wersji historii Solidarności. Nie da się bowiem zaplanować historii tak jak plantacji podobnych do siebie jak dwie krople wody krzewów owocowych. Prędzej czy później odbije w bok jakaś niesforna gałązka, coś zdziczeje, uschnie, jakieś korzenie splączą się z inną odmianą, zacznie się nieobliczalny żywiołowy rozrost. Krety zrobią swoją robotę. Plantacja zacznie przypominać busz, który opanuje pół kraju. W powietrzu nasyconym zapachem nieznanych liści i kwiatów wyrośnie inne pokolenie.
Historia to żywioł, którego dogląda z wysoka inny ogrodnik. Nasi wyhodowani w Moskwie i ogładzeni na zachodnich uniwersytetach marksiści i ateiści wciąż z niepokojem obserwują fiasko swoich amatorskich założeń „od–do”. Miało być dokładnie, jak w zegarku. Nic z tego nie będzie, panowie. Wszystkie wasze naukowe projekty opanuje rak – jak w młodym, nieudolnie zabezpieczonym sadzie – i niebawem spłyną, gnijące niczym warszawskie ścieki, do Bałtyku.
Tak jak nic nie zostało z Hitlera i Stalina. Obaj postanowili zmieść z powierzchni ziemi ów niesforny kraj, który im zawadzał, z jego „polskim brudem”: wiarą, nadzieją i miłością oraz cywilizacją, którą tylko one są w stanie wznieść. Obaj skończyli marnie.
Fundamenty państwowości
A jeszcze tak niedawno Lech Wałęsa stwierdził, że Solidarność była największym wydarzeniem 1000-lecia (mając pewnie na uwadze zasługi swojej osoby). „Nie wchodząc w polemikę z człowiekiem, który złożył propozycję napisania Dekalogu na nowo” – pisał jeden z moich czytelników – „to sytuacja ta pokazuje rozbieżność planów tych, którzy chcieli tu budować de facto socjalizm, tyle że z tzw. ludzką twarzą, z pragnieniami społeczeństwa. Fenomenem jest w historii to, co nazywam plusquamperfectum, fakt, że prawdziwe źródło Polski bije głębiej niż zdrady małych ludzi. Ten czas zaprzeszły oznaczający czynność wcześniejszą w stosunku do innej czynności przeszłej odwołuje się i do chrztu Polski, i do ślubów króla Jana Kazimierza. Zdrada »Bolka«, rozbiory – mimo przekonania, że położyły wieko na trumnie »pańskiej Polski« – nie mogą zmazać tamtych dawniejszych (i ważniejszych co do zasady) zobowiązań. Pod zastygłą mickiewiczowską lawą z »Dziadów« istnieje ogień, który płynie z głębszego źródła, w czasie zaprzeszłym. Tej kwestii czasu, który jest w mocy Bożej, na szczęście nie rozumieją nasi wrogowie”.
Pius X przypominał w encyklice „Pascendi dominici gregis. O zasadach modernistów” (1907 r.) o nadprzyrodzoności jako głównym elemencie historii, negowanym przez modernistów, którzy wdarli się do Kościoła, by epatować wierzących swoim rzekomym „naukowym podejściem” do teologii, filozofii, biblistyki, apologetyki. Dziś historia jest dla wielu wierzących, nie mówiąc o ateistach i agnostykach, tylko zbiorem niepowiązanych ze sobą luźnych wydarzeń i banalnych epizodów albo literacką opowieścią na poły mityczną, którą można sobie dowolnie interpretować. W Polsce pozostała jednak grupa ludzi, którzy czytają ją i śledzą jako mowę Boga. Należy do nich także wielu polityków i strategów naszego państwa, którzy przez ostatnie trzynaście lat rządzili naszym krajem.
– To była nie tylko wojna totalna, ale totalitarna, bo rozpętana przez dwa totalitarne reżimy. Totalitarne w swoim zamyśle, niszczycielskie, barbarzyńskie i w pełnym tego słowa znaczeniu zbrodnicze, ludobójcze (...) – mówił cztery lata temu premier polskiego rządu Mateusz Morawiecki w rocznicę wybuchu II wojny światowej w Wieluniu. A „Polacy są dziś strażnikami prawdy (…), to właśnie my stanęliśmy w obronie wartości europejskich”. Prawda bywa jednak niebezpieczna dla naszych wrogów. Budzi odruch odrazy, buntu i trwogi u tych, którzy są najbardziej w sobie zadufani.
Kto ma uszy, niechaj słucha
Pius XI, niegdyś nuncjusz w Rzeczypospolitej, przestrzegał zarówno przed bezbożnym komunizmem i sowietyzmem (encyklika „Divini redemptoris”), jak i przed zbrodniczym nazizmem i hitleryzmem („Mit brennenger Sorge), obie encykliki z 1937 r. Był świadomy tego, co się dzieje w obu krajach, na jakich fundamentach tworzy się tam państwowość, jak terroryzuje się tam własne narody, jaką przyszłość szykuje się światu. Nie żałował słów potępienia, przewidywał zbrodniczą ekspansję obu reżimów, gdy politycy wolnego świata udawali, że nic się nie dzieje, nic nikomu nie grozi, wszystko da się dyplomatycznie zagłaskać, ze wszystkimi można się kunktatorsko dogadać. I jeszcze zarobić. Tylko Polska wiedziała, kim są nasi sąsiedzi i na co ich stać.
Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. Ludzie dzisiejszej opozycji, po tych ośmiu dziesiątkach i pięciu latach od wybuchu ostatniej wojny, nie opowiadają na jej temat banałów. Nie chcą za wszelką cenę zyskać popularności. Nie chcą być cenieni za nijakość i opływowość. Gorzka prawda przyda się Europie w 2024 r. jako lekarstwo na ból głowy, utratę pamięci i otępienie.