Biznes w Polsce przyzwyczaił się w ciągu dwudziestu pięciu lat przemian społeczno-gospodarczych, że pracownik na rynku pracy jest trybikiem, z którym można zrobić niemal wszystko. I zarobić na nim jak najwięcej.
Doszło już do tego, że słowo „wyzysk”, uważane jeszcze dekadę temu za relikt PRL-owskiej nowomowy, powróciło na dobre do mowy potocznej. I powoli wraca do dyskusji publicznych. Stąd biznesmeni zrzeszeni w Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, którzy krzyczą dziś, że „rząd jest gorszy od mafii”, powinni przejrzeć się w lustrze i zastanowić nad własną współodpowiedzialnością za coraz szersze przekonanie (młodych) Polaków, że układanie sobie życia w kraju w ogóle nie ma sensu albo jest coraz trudniejsze. Bo abstrahując od wszelkich rzeczywistych przewin tego rządu, warto przyjrzeć się kilku twardym danym, pokazującym, że przez ponad dwie dekady uczyniono z Polaków jedną z najniżej opłacanych (ale płacącą sporo za życie) sił roboczych Europy.
Śmieciówki i łamanie prawa
Pretekstem do okrzyku „jesteście gorsi od mafii” była decyzja Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, który kontroluje firmy, sprawdzając legalność umów o dzieło do pięciu lat wstecz. Jak się okazuje – a jest to tajemnica poliszynela – bardzo wiele tzw. umów śmieciowych było zawartych niezasadnie, byle tylko obniżyć koszty pracy. Dogmat elastyczności doprowadził do tego, że całe pokolenie młodych Polaków przyzwyczajono do myśli, iż musi pracować na bardzo niekorzystnych dla siebie warunkach, i to wcale nie za wyższe stawki. Z jakim skutkiem? Problemem nie jest tylko brak odprowadzanych składek na ubezpieczenia zdrowotne czy emerytalne, ale choćby także niemożność wzięcia kredytu na najbardziej chyba dziś deficytowy towar, czyli mieszkanie. Tylko w 2013 r. na pracy naszych pracowników firmy oszczędziły – nieprawnie narzucając umowy o dzieło zamiast umów o pracę – ponad 266 mln zł.
Ale na tym nie koniec.
Niedawno opublikowany raport Międzynarodowej Konferencji Związków Zawodowych wskazuje, że Polska należy do tych krajów Europy, w których najczęściej łamane są prawa pracowników. Lepsza sytuacja w krajach naszego regionu jest choćby na Węgrzech, Słowacji i w Czechach. Gorzej od Polski wypada Ukraina. Analizę MKZZ co do złej sytuacji pracowników potwierdzają rodzime dane. Otóż według raportu Państwowej Inspekcji Pracy w 2013 r. ujawniono ponad 88 tys. wykroczeń przeciwko prawom pracowniczym. Tutaj jednym z istotniejszych problemów była kwestia niewypłacanych wynagrodzeń.
Niskie płace, niski popyt
Smutną prawdą jest, że polskie pensje nie tylko nie są wysokie, ale dodatkowo – korzystając z wysokiego bezrobocia – pracodawcy w różny sposób mogą szachować swoich pracowników, wykorzystując niebagatelny czynnik społeczno-gospodarczy, czyli to, że całe okolice kraju, wsie, miasteczka i miasta zależne są od stosunkowo nielicznych firm. A rzadko kto myśli poważnie o tym, że równanie w dół polskich pensji czy wprost unikanie ich płacenia jeszcze dodatkowo osłabia nasz popyt wewnętrzny. Bo skromny portfel pracownika równa się skromne wydatki. Albo wyniszczające ekonomicznie na dłuższą metę życie na kredyt. Notabene zdaje sobie sprawę z tego także część pracodawców. Całkiem niedawno czytałem w portalu społecznościowym wypowiedzi młodego przedsiębiorcy, który przyznawał, że największym problemem nie są dla niego urzędnicy czy odprowadzanie składek, ale to, że przeciętny Polak dziesięć razy pomyśli, zanim zdecyduje się wydać pieniądze na jakąkolwiek ekstra usługę czy towar. Bo to jest ten istotny fragment naszej rzeczywistości, niewidoczny dla dość wąskiej, bogatszej części społeczeństwa, odpowiadającej choćby za to, jakie kwestie i w jaki sposób opisywane są w debatach publicznych.
Bardzo marne realia
Na inne z kolei kwestie związane z wyzyskiem pracowników wskazuje niedawny barometr pracy agencji Work Service. Ta analiza sygnalizuje z kolei, że
wśród najistotniejszych bolączek pracownicy najczęściej wskazują brak zapłaty za nadgodziny, łamanie przepisów bhp i zatrudnianie na czarno. Z barometru wynika, że co trzecia firma w Polsce w ten czy inny sposób narusza prawa pracowników. To nieźle pokazuje, że niestety historia polskich pracowników zatoczyła bardzo smutne koło. W kraju solidarnościowego zrywu, który był w znacznej mierze zrywem przeciw upodleniu w monopolistycznych, państwowych zakładach pracy PRL‑u, doszliśmy do sytuacji, gdy pracownik znów jest tylko trybikiem w machinie.
Nie piszę tutaj o jakiejś niemal abstrakcyjnej już dziś „klasie robotniczej” (bądź co bądź w III RP pozbyto się jej niemal całkowicie wraz z rodzimym przemysłem), ale właśnie o Polakach bardzo różnych zawodów, którzy żyją w tych marnych realiach. I muszą sobie radzić w świecie mocno skomercjalizowanym, z mizerną ofertą usług publicznych (rynek mieszkaniowy, edukacja, zdrowie, transport). A przecież przez ponad dwie dekady III Rzeczypospolitej, wraz z wejściem w krwiobieg zachodniej gospodarki (właśnie jako tani podwykonawca i tania siła robocza), przekonywano nas, że powszechny dobrobyt jest już tylko kwestią czasu. I nawet jeśli tak zwana renta transformacyjna przyniosła wielu rodakom polepszenie warunków życia, to okazuje się, że właśnie utknęliśmy w ślepej uliczce.
Dlaczego tak się stało? Dobrze pokazuje to choćby kwestia mieszkaniowa. Jeszcze w latach 90. bardzo wiele polskich rodzin uzyskiwało mieszkania na własność jako „spadek po PRL‑u”: na szeroką skalę prywatyzowano ówczesny zasób mieszkaniowy. Za naprawdę stosunkowo nieduże pieniądze wielu Polaków nabywało na własność dawne mieszkania pracownicze, przyzakładowe, po-PGR-owskie bloki itp. Choćby na Śląsku znajdziemy całe osiedla złożone z bloków mieszkalnych, w jakie w latach 90. przekształcano kompleksy hoteli robotniczych. Ale ten zasób z oczywistych przyczyn przejęło pokolenie dzisiejszych 50-, 60-latków. Dziś najpowszechniejsza i niemal bezalternatywna opcja to deweloper i kredyt na całe życie. A taki kredyt, który sam w sobie jest drogim towarem, jest nieosiągalny nie tylko dla osób na umowach śmieciowych.
Bez perspektyw
Nic też dziwnego, że bardzo pesymistycznie przedstawia się niedawny raport „Młodzież 2013”, opracowany m.in. przez Centrum Badania Opinii Społecznej.
Wynika z niego, że to najmłodsi Polacy najbardziej boją się o swoją przyszłość, obserwując rzeczywistość wokół siebie. I te nastroje pogorszyły się właśnie, w stosunku do lat poprzednich. Z jednej strony dzieciństwo dzisiejszych nastolatków upłynęło w dobrobycie względnie krótkiego czasu renty transformacyjnej, nieznanym ich rówieśnikom z wcześniejszych pokoleń. Z drugiej: młodzi wiedzą, że gdy skończy się czas nauki, wejście na rynek będzie oznaczało życie na śmieciowej umowie, zaporowe ceny własnego kąta, kiepskie płace, ciągłą niepewność zatrudnienia. Z raportu wynika, że młodzi – choć to niemal niewiarygodne, sądząc po wolnorynkowych dogmatach – lepiej oceniają szanse, jakie mieli ich rodzice, znacznie częściej zatrudniani na umowach o pracę, dysponujący własnym (choćby skromnym) mieszkaniem i pulą zabezpieczeń społecznych, na które młodzi ludzie już nie liczą. Młodzi nie wierzą także (co zapewne wiąże się z ryzykiem pogorszenia własnego statusu materialnego, który na garnuszku rodziców bywał całkiem niezły), że w takich realiach będą mieli szanse na założenie rodziny i posiadanie potomstwa.
Cały tekst we wtorkowej "Gazecie Polskiej Codziennie"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Krzysztof Wołodźko