Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Tym razem jest inaczej

Ta władza śmiertelnie boi się utraty kontroli nad umysłami swoich zwolenników. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć irracjonalne z punktu widzenia taktyki politycznej zniszczenie umiarkowanego, w gruncie rzeczy centrowego o zabarwieniu konserwatywnym

Ta władza śmiertelnie boi się utraty kontroli nad umysłami swoich zwolenników. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć irracjonalne z punktu widzenia taktyki politycznej zniszczenie umiarkowanego, w gruncie rzeczy centrowego o zabarwieniu konserwatywnym tygodnika.

Polskiej demokracji od samego początku towarzyszyła ostra debata o jej jakości. Często padały w niej kasandryczne ostrzeżenia – że już się kończy, że nigdy w gruncie rzeczy nie powstała lub że stała się zupełnie fasadowa. Ostrzeżenia te słychać było i z lewa, i z prawa, w zależności od tego, kto rządził.  Świadczyły one o tym, że (pomijając nielicznych monarchistów i zwolenników lewicowej lub prawicowej dyktatury) obie strony podzielały, przynajmniej werbalnie, te same polityczne wartości nadrzędne.

Niezmienne zestawy pojęć

Dla „polskich liberałów" wielkim zagrożeniem demokracji byli: Wałęsa, kardynał Glemp, Bubel, Tejkowski, ojciec Rydzyk, Krzaklewski, Giertych, Lepper, Lech i Jarosław Kaczyńscy itd., a ideowo: nacjonalizm, fundamentalizm religijny i moralny, „zoologiczny antykomunizm", antysemityzm, tradycjonalizm, lustracja, wreszcie IV RP. Część osób umieszczonych na tej liście proskrypcyjnej uzyskała potem nalepkę nieszkodliwych lub wręcz awansowała do rangi pozytywnych bohaterów polskiej demokracji. Zmienił się także katalog ideowy, bo niektóre pojęcia wypadły z obiegu; inne jednak powtarzają się z upartą monotonią.

Można także wymienić zestaw nazwisk i zjawisk, identyfikowanych jako zagrożenie przez stronę prawą, takich np. jak układ okrągłostołowy, sieci pokomunistyczne, monopol ideowy, jednostronny liberalizm itd.

Postkomuniści w zasadzie nie uczestniczyli w tej debacie, bo dla nich III RP zawsze była w porządku – cieszyli się, że przetrwali, zachowali wpływy i jeszcze się na transformacji wzbogacili. Prawdziwie „lewicowa lewica" także nie odgrywała w niej większej roli, bo w gruncie rzeczy nigdy się nie ukształtowała jako poważna siła polityczna. Dzisiaj w Polsce lewica to niemal wyłącznie skandalizujący celebryci oraz młodzież zainteresowana permisywizmem obyczajowym. Dlatego sprawy ustroju gospodarczego prawie nie pojawiały się w polskim dyskursie.

Postkomuna po Smoleńsku

Nigdy w tej debacie nie brakowało wyzwisk, ale padały także argumenty. Starano się uzasadnić swoją diagnozę, sięgano po teorię polityki, filozofię, etykę itd. Jedni przekonywali, że „szare jest piękne", inni starali się pokazać, że bez „sprawiedliwości transformacyjnej" nie może być zdrowej demokracji. Diagnoza prawicowa była trudniejsza do zaakceptowania dla optymistów, gdyż przyjmowała, że rzeczywistość jest inna, znacznie gorsza niż ją się prezentuje; w diagnozie lewicowo-liberalnej twierdzono, że wyidealizowana powierzchnia świadczy o istocie. Przy bliższym spojrzeniu okazywało się jednak, że oskarżenia o „nacjonalizm" czy „oszołomstwo" były głównie użytecznym narzędziem w walce o dominację. 

W pewnym momencie nastąpiła jednak częściowa konwergencja obu dyskursów. Rządy postkomunistów, a potem szok wywołany aferą Rywina sprawiły, że dyskurs „prawicy" stał się przez chwilę dominujący, co wyczuł od razu taki koniunkturalista jak Donald Tusk, który także zaczął wówczas mówić o konieczności lustracji, odnowy państwa, szczególnej odpowiedzialności polityków.

Wstrząsy, jakie nawiedziły Polskę po 2005 r., szczególnie tragedia smoleńska, na nowo skonfigurowały dawny podział i jeszcze bardziej go zaostrzyły. Po jednej stronie znowu się znaleźli dawni piewcy stanu wojennego – starokomuniści, staro- i młodoliberałowie, neoleniniści, osobiście skrzywdzeni przez Jarosława Kaczyńskiego itd. W zasadzie cały establishment – ludzie „przeznaczeni do dobrobytu" i ci, którzy aspirują do tego stanu. Parę osób skorzystało z okazji, by pozbyć się piętna i dołączyć do „głównego nurtu". I natychmiast poprawili swoją sytuację materialną oraz pozycję w hierarchii prestiżu – za ceną oczerniania i zniesławiania dawnych kolegów i przyjaciół.

Po drugiej stronie nie było spektakularnych konwersji. Natomiast wiele osób niespecjalnie dotychczas zainteresowanych polityką, poruszonych do głębi  tragedią smoleńską i posmoleńską, uznało, że musi się zaangażować politycznie. Represje jeszcze bardziej utwierdziły je w tej postawie. Zaniknęły przy tym obawy przed skrajnością.

Bez skrupułów

Czy obecna konfrontacja sił politycznych to jeszcze jedna powtórka dawnych waśni, jeszcze jedna runda niekończącego się sporu? Czy więc wszystko znowu zakończy się tak jak zawsze? Nie będzie idealnie, ale normalnie – zgodnie z polską, niezbyt wyśrubowaną normą. Czy także obecne gwałtowne starcie to element owej normalności?

Nie – tym razem jest inaczej. Nie tylko dlatego, że zbyt wiele namnożyło się zjawisk patologicznych – mieliśmy już i mord polityczny, i samopodpalenie, strajki głodowe i afery korupcyjne. Ale także dlatego, że rządzącym wolno dziś niemal wszystko, że mogą łamać reguły i zasady przyzwoitości całkowicie jawnie, bez większej żenady i bez żadnych konsekwencji. Niezwykle charakterystyczne były ostatnie wydarzenia – „afera trotylowa". Czego w niej nie było – rzecznik rządu, który kłamał, że dowiedział się o sprawie dopiero z artykułu, nocne konsultacje z właścicielem gazety, „dialektyczne" wywody prokuratury. Zwolniony został dziennikarz i dwaj jego przełożeni, rozbity tygodnik, abyśmy po paru tygodniach dowiedzieli się tego, co od początku było jasne – artykuł adekwatnie oddawał stan rzeczy.

Jeszcze raz się okazało, że ta władza nie ma skrupułów i w kwestii tragedii smoleńskiej robi wszystko, by bronić tej coraz bardziej wątpliwej wersji wydarzeń, którą propagowała od pierwszych minut po katastrofie. Ale to nie władza jest głównym problem, ale społeczne przyzwolenie na jej działania, wręcz popychanie jej do użycia twardych, siłowych metod przez wspierających ją ludzi establishmentu. To tak naprawdę tu panuje duch sekciarski i fanatyzmu, a stawką jest możliwość całkowitej kompromitacji. Teoretycznie można sobie wyobrazić osoby, które wspierając ogólną ideową linię PO i doceniając niektóre osiągnięcia „modernizacyjne", nie godziliby się na jej oburzające działania w sprawie tej ogromnej tragedii. Tylko że tacy ludzie istnieją chyba wyłącznie w teorii. 

Przyzwolenie na upadek

Ta władza śmiertelnie boi się utraty kontroli nad umysłami swoich zwolenników. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć irracjonalne z punktu widzenia taktyki politycznej zniszczenie umiarkowanego, w gruncie rzeczy centrowego o zabarwieniu konserwatywnym tygodnika, i postawienie umiarkowanych krytyków przed niewygodną alternatywą: kolaboracja połączona z wysokimi kosztami moralnymi czy bezkompromisowy opór połączony z wysokimi kosztami materialnymi.

Systemy autorytarne nie powstają tylko w drodze przewrotu zbrojnego lub działań „antysystemowych" mniejszości – mogą powstać także wtedy, gdy większość gotowa jest przystać na gwałcenie fundamentalnych norm i zasad, by odsunąć zagrożenie utraty władzy. Tak dzieje się obecnie. Naiwni są ci, którzy sądzą, że po rozbiciu opozycji „antysystemowej", po obezwładnieniu i zmarginalizowaniu krytycznych mediów, po wykluczeniu niepokornych, po zniesławieniu oponentów pojawi się kraina nieskażonej demokracji. Gdy już pokonana zostanie pisowska opozycja, zlikwidowana „sekta smoleńska" i wycięty „język nienawiści", demokracja nie zostanie „uratowana", lecz pogrzebana.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Zdzisław Krasnodębski