Nawrocki w wywiadzie dla #GP: Silna Polska liderem Europy i kluczowym sojusznikiem USA Czytaj więcej w GP!

​Globalizm kontratakuje

Macron i Rutte zwyciężyli, sytuacja Trumpa się komplikuje. Nic dziwnego, że coraz więcej mediów i komentatorów trąbi o załamaniu fali populizmu.

Macron i Rutte zwyciężyli, sytuacja Trumpa się komplikuje. Nic dziwnego, że coraz więcej mediów i komentatorów trąbi o załamaniu fali populizmu. Wieści o owym załamaniu są jednak przedwczesne. 

W polityce krajów rozwiniętych utrwala się nowy podział, który istotę takich pojęć, jak „populizm”, „prawica” czy „lewica” raczej zaciemnia niż tłumaczy. Wydaje się raczej, że możemy mówić o globalizmie i lokalizmie. Przy czym globalizm, zamiast przemyśleć swoją pozycję, zaczyna sięgać po narzędzie źle wróżące na przyszłość.

Prawicy i lewicy już nie ma

W powojennej polityce krajów tzw. globalnego Zachodu (kraje zachodniej Europy, USA i ich bliscy sojusznicy) bardzo długo utrzymywał się podział na konserwatywną i wolnorynkową prawicę oraz progresywistyczną i etatystyczną lewicę. W wyniku przemian społecznych, technologicznych i gospodarczych różnice pomiędzy tymi blokami zaczęły się jednak z czasem zacierać. Prawica w największym skrócie stawała się coraz bardziej postępowa obyczajowo, a lewica coraz bardziej ­mainstreamowa gospodarczo. W końcu obserwując programy dużych starych partii Zachodu, takich jak CDU i SPD, laburzyści i konserwatyści, republikanie i demokraci, można było zaryzykować tezę, że ideologicznie zlały się one w jedno, tworząc szerokie pole tzw. globalizmu. Globalizm w gospodarce promuje nieograniczony przepływ dóbr, osób i usług. W polityce zagranicznej jest zwolennikiem osłabiania roli państw i wzmacniania roli instytucji międzynarodowych, a w polityce wewnętrznej stawia na indywidualizm, atomizację i osłabianie wyrazistych tożsamości religijnych oraz etnicznych. 

Polityka nie znosi jednak próżni. Obrońcy tradycyjnych wartości, jak i obrońcy praw socjalnych tych ludzi pracy, którzy na globalizacji nie skorzystali, także z wolna zaczęli ku sobie grawitować i spotkali się w tzw. nowoczesnym populizmie. Słowo to jednak znaczy tyle co nic, jak bowiem słusznie zauważył autor pierwotnej koncepcji końca historii Francis Fukuyama, „populizm to [tylko] etykietka, której polityczne elity używają do oznaczenia polityki, którą popierają zwykli obywatele, a której elity nie lubią”. Kluczowe jest raczej to, przeciwko czemu dany populizm jest wymierzony i czego broni. Ponieważ to, co współcześnie nazywamy populizmem, wymierzone jest w negatywne polityczne i ekonomiczne skutki globalizacji i broni lokalnych kultur, narodowości i religii – wypada nazwać to lokalizmem.

Globalizm w natarciu

Można powiedzieć, że zarówno globalizm, jak i lokalizm mają swoje odmiany bardziej libertariańskie. Z jednej strony są to wolnorynkowi radykałowie, a z drugiej np. ruchy miejskie. W niemal wszystkich rozwiniętych krajach główne siły polityczne sytuują się jednak albo po stronie globalizmu, który popiera aspiracje kosmopolitycznych elit i nieobieralnych instytucji regulacyjnych, albo lokalizmu, który chce dowartościowania roli państwa narodowego oraz jego funkcji socjalnych.

Po silnym uderzeniu lokalistycznym, przejawiającym się m.in. wyborem Trumpa, brexitem, odrzuceniem reform konstytucyjnych Matteo Renziego we Włoszech i zwycięstwem PiS-u, jesteśmy teraz w fazie kontrnatarcia globalizmu. Jak to często bywa w wypadku dawnego reżimu, któremu ktoś rzuca nagle wyzwanie, globaliści mają silne przekonanie o absolutnej moralnej wyższości swoich racji. W rezultacie pojawia się u nich tendencja do działań na zasadzie „cel uświęca środki” i obłudnego sięgania po narzędzia, do których używania tak krytycznie podchodzą u swoich adwersarzy. Narzędzia te można zaś, z grubsza rzecz biorąc, pogrupować w trzy kategorie: dehumanizacji przeciwników, stosowania postprawdy oraz stygmatyzacji zewnętrznych adwersarzy na arenie międzynarodowej.

O dehumanizacji przeciwników wiele mogą powiedzieć choćby ci, którzy śledzą naszą politykę krajową. Równie jaskrawe przykłady pochodzą jednak chociażby z USA. Na przykład uznana satyryczka występująca na antenie CNN Kathy Griffin opublikowała na Twitterze swoje zdjęcie z imitacją odciętej ludzkiej zakrwawionej głowy w ręku. Głowa miała rysy i włosy Donalda Trumpa, Griffin zaś patrzyła w obiektyw aparatu jak rasowy kat. Mniej więcej w tym samym czasie policja w Oakland aresztowała niejakiego Erica Clantona. Ten wykładowca lokalnej uczelni okazał się zamaskowanym bojówkarzem Antify, który na Uniwersytecie Berkeley za pomocą dużej kłódki rowerowej zaatakował trzech zwolenników Donalda Trumpa. Ponieważ bił w głowę i połamał im kości czaszki, jest oskarżony o usiłowanie zabójstwa.

Niemcy za to są bodajże jedynym dużym krajem, w którym mainstream jest obecnie właściwie niekontestowany. Są jednak powody, by myśleć, że taka sytuacja w sondażach wyklarowała się dopiero po czymś, co wyraźnie wykraczało poza zwyczajowe partyjne kopanie po kostkach. Liderka Alternatywy dla Niemiec Frauke Petry już od dawna twierdziła np., że otrzymuje liczne pogróżki i wraz z partnerem nie mogą wspólnie wynająć mieszkania. W końcu w sierpniu 2016 r. ktoś po prostu spalił jej samochód. Nic dziwnego, że w tym roku spodziewająca się kolejnego dziecka Petry stwierdziła, iż nie będzie się ubiegała z ramienia partii o urząd kanclerza. Pojawiają się też spekulacje o jej zupełnym odejściu z życia politycznego. 

Ci lokalistyczni politycy, którzy zdobyli urzędy, także nie mogą liczyć na taryfę ulgową, zwłaszcza ze strony ­mainstreamowych mediów. Wystarczyło, aby prezydent Duda na zdjęciu podniósł kciuki, a już był nieodpowiedzialnym turystą. Wystarczyło, aby Donald Trump podrapał się środkowym palcem w nos, by zinterpretowano to jako pokazywanie środkowego palca premierowi Włoch. W swoim przemówieniu na szczycie NATO Trump oprócz konieczności zwiększania nakładów członków na Sojusz mówił zarówno o solidarności, jak i o zagrożeniu rosyjskim. Aby się tego dowiedzieć, trzeba jednak przeczytać dokładny zapis przemówienia. Zdaniem większości mediów i gazet Trump o tej drugiej kwestii nie mówił.

Trzecią metodą walki z lokalistami jest izolowanie ich na arenie międzynarodowej i stosowanie wobec nich podwójnych standardów. To nic, że np. we Francji trwa niekończący się stan wyjątkowy, w Niemczech kanclerz zmienia politykę migracyjną i traktaty międzynarodowe za pomocą ustnych dekretów, a w Holandii policja konna i psy rozpędzają demonstracje muzułmanów. To nic, że w Rumunii rządzą politycy, którzy przepchnęli przez parlament prawo częściowo depenalizujące łapownictwo, a prezydent Bułgarii według dokumentów oficjalnie ­udostępnionych ­Kongresowi USA ma bezpośrednie powiązania z mafią. 

W oczach instytucji unijnych wszystkie te kwestie są drobiazgiem w porównaniu z „problemami z praworządnością”, jakie mają Polska i Węgry. A więc kraje, które nie są ani tak silne jak Francja i Niemcy, ani tak uległe wobec mainstreamu jak bałkańskie kleptokracje pokroju Bułgarii i Rumunii.

Podobnie rzecz się ma z próbami, które dyplomacja unijna i niemiecka podejmują, by się odegrać na administracji Trumpa. Przy wszystkich mankamentach obecnego gospodarza Białego Domu próba zastąpienia partnerstwa atlantyckiego partnerstwem chińsko-europejskim wydaje się jednak bardzo karkołomną woltą polityczną. Tymczasem właśnie o takiej reorganizacji aliansów mówi się coraz głośniej na europejskich salonach. Globalistyczne elity przyznałyby tymczasem wtedy, że handel i umowy klimatyczne są dla nich ważniejsze niż proceduralna demokracja, bo demokratyczne wybory mogą wynieść do władzy populistów.

Co dalej?

Komentując restaurację Burbonów w 1818 r., nestor francuskiej dyplomacji książę de Talleyrand powiedział o nich, że „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”. Miał rację. Francja była już inna, a krótkowzroczni Burbonowie niedługo cieszyli się rządami. Współcześnie globalizm jest w podobnym punkcie. Jego obrońcy już dowiedli, że potrafią być dwulicowi, brutalni i kłamliwi. Nie ma co zaprzeczać, że i takie umiejętności czasami w polityce się przydają. Ważniejsza od nich jest jednak umiejętność wyciągania długofalowych wniosków z własnych błędów. Niestety, globaliści nie chcą zrozumieć, że ich wymarzonego „końca historii” nie będzie już nigdy. Że oświeceniowa jeszcze wizja postępowości jest już martwa. Sposób, w jaki działają dziś światowa gospodarka i polityka, wymaga zaś głębokich reform i nadania im bardziej ludzkiego wymiaru. Dopóki globaliści tego nie zrozumieją, będzie na nich ciążyła klątwa Burbonów. Nawet jeśli władzę zachowają lub ją odzyskają, to ich władza będzie się coraz szybciej degenerowała. Już niedługo, by tę władzę utrzymać czy też odzyskać, niektórzy dumni spadkobiercy liberalizmu będą musieli sięgać po metody jeszcze bardziej brzydkie i brutalne.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#USA #Europa #globalizacja #globalizm

Michał Kuź