Handlarz bronią Pierre Dadak miał pożyczyć kilkaset tysięcy złotych pułkownikowi wojskowych służb PRL, skazanemu za powoływanie się na wpływy i płatną protekcję – ustaliła „Gazeta Polska”.
To była jedna z najbardziej spektakularnych akcji hiszpańskich organów ścigania ostatnich lat. W połowie 2016 r. ponad stu funkcjonariuszy wkroczyło do strzeżonej niczym twierdza luksusowej willi na Ibizie, zatrzymując jej właściciela Pierre’a Dadaka. To Francuz polskiego pochodzenia, który zajmował się międzynarodowym handlem bronią. Zarzuty? Kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, pranie brudnych pieniędzy, groźby i skorumpowanie policjanta. 42-letni dziś Dadak w areszcie spędził półtora roku. Wyszedł po wpłaceniu 30 tys. euro kaucji. Francuz sporo wie o kulisach funkcjonowania polskiego przemysłu zbrojeniowego. W latach 2010–2012 współpracował z państwowym gigantem zbrojeniowym Bumar (obecnie Polski Holding Obronny), którym kierował Edward Nowak. Po długich namowach zgodził się o tym porozmawiać z „Gazetą Polską”. Do spotkania doszło w niewielkim hotelu na Ibizie. Francuz ma bowiem zakaz opuszczania Hiszpanii.
Winą za to, że nie udało się mu doprowadzić do podpisania żadnego kontraktu, obwinia przedstawicieli rządu PO-PSL.
Najbliżej było do zawarcia w 2011 r. intratnej umowy z Kolumbią. Jednak mimo zaawansowanych rozmów do niczego nie doszło. Rozmowy były prowadzone też m.in. z Kamerunem. Kulisy tych niedoszłych kontraktów opisze szczegółowo w najbliższych numerach tygodnik „GP”.
W wyniku kilkumiesięcznego śledztwa udało się nam zdobyć dokumenty na ten temat – wewnętrzne mejle spółki, jej dokumenty, a także pisma MON i MSZ w tej sprawie. Część z nich nie ma nawet… w archiwum PHO (dawnego Bumaru).
Potwierdzają one wersję przedstawioną przez Dadaka. Sam Francuz przyznaje, że współpraca z polską firmą sporo go kosztowała. – Nie otrzymałem z Bumaru ani grosza. Wydawałem tylko z własnej kieszeni. W sumie jakieś pół miliona euro – przekonuje. Na co poszły te pieniądze? – Na hotele, bilety lotnicze i spotkania – mówi Francuz. Jak się jednak okazuje, nie tylko. – Bodajże 400 tys. zł pożyczyłem na chorą żonę Aleksandrowi, takiemu wpływowemu człowiekowi służb. Obiecywał, że pomoże mi w wielu sprawach – opowiada Dadak. O kogo chodzi? O płk. Aleksandra Lichockiego, oficera wojskowych służb specjalnych PRL. W 2015 r. został on skazany na cztery lata więzienia za powoływanie się na wpływy w komisji weryfikacyjnej WSI i płatną protekcję. Lichocki nie stawił się w terminie do odbywania kary. Jest obecnie ścigany listem gończym.
Dadak sporo wydał też na ochronę – kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. – Najpierw było to dwóch komandosów z Formozy. Zwolniłem ich jednak, bo ciągle chcieli więcej pieniędzy – mówi Dadak. W tym czasie wynajmował dom przy ul. Wojewódzkiej w podwarszawskim Konstancinie-Jeziornie. Był on strzeżony przez firmę Konsalnet, stworzoną na początku lat 90. przez byłych funkcjonariuszy SB. Spółka ta – jak twierdzi Dadak – zajęła się też jego ochroną osobistą. Bezpośrednio odpowiadało za to dwóch funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu (obecnie Służba Ochrony Państwa). Marek S. był już na emeryturze, z kolei Wojciech B., ps. Biszkopt, cały czas zajmował się ochroną najważniejszych osób w państwie. Do dziś jest funkcjonariuszem SOP. „Biszkopt” w czasie gdy strzegł bezpieczeństwa Dadaka, był również w grupie ochronnej ówczesnego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Na jakich zasadach Konsalnet współpracował z „Biszkoptem”? Spółka w piśmie do „GP” stwierdza, że nie udziela informacji na temat klientów, zakresu świadczonych usług, a także pracowników i współpracowników firmy. Z kolei SOP nie odpowiedział na przesłane przez „GP” pytania.
Kulisy niedoszłego kontraktu dawnego Bumaru w Kolumbii ujawnia w najbliższym numerze „Gazeta Polska”. W kioskach w środę.