W połowie lat 70-tych XX wieku na niewielkim obszarze ziemi wykupionym na terytorium Gujany w Ameryce Południowej, członkowie kontrowersyjnej, choć lubianej medialnie sekty „Świątyni Ludu”, wybudowali osadę, chcąc stworzyć utopijną i niezależną od amerykańskiego prawa rzeczywistość. Miejsce to zostało nazwane Jonestown – na cześć charyzmatycznego przywódcy, Jima Jonesa, przyjaciela wielu amerykańskich polityków i ludzi wpływu.
18 listopada 1978 roku prawie wszyscy mieszkańcy Jonestown – 909 osób, w tym kobiety i dzieci – odebrało sobie życie zażywając truciznę. Było to największe w czasach nowożytnych zbiorowe samobójstwo… jednak czy na pewno samobójstwo?
Żeby dobrze zrozumieć ów przerażający akt, jakiego dokonali zwolennicy Jonesa, trzeba najpierw przyjrzeć się samemu guru. Jim Jones urodził się w 1931 roku w miejscowości Lynn, w stanie Indiana. W młodości bliski był otrzymania święceń kapłańskich w kościele metodystów, ale ostatecznie odmówił, nie godząc się na nietolerancję kościoła wobec osób o różnym kolorze skóry; w tym znaczeniu był Jones człowiekiem, który na kilka lat przed słynnym wystąpieniem Martina Luthera Kinga w sposób jawny starał się zwalczać nierówność społeczną. Razem z żoną adoptował również kilkoro dzieci ciemnoskórych dzieci. W wieku dwudziestu pięciu lat założył swoją własną organizację religijną, której nadał nazwę: Świątyni Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Dzięki swojej charyzmie i niekwestionowanym zdolnościom przywódczym bardzo szybko zdołał otoczyć się sporą liczbą zwolenników; w szczytowym okresie sekta ta liczyła nawet 30 tysięcy członków, a stan jej środków wyliczano na 15 milionów dolarów. Być może z tego powodu Jones i jego kościół szybko stali się największymi przyjaciółmi kilku wpływowych polityków, którzy liczyli na głosy Świątyni Ludu, a także wykorzystywali ich umiejętność szybkiej organizacji licznych protestów i akcji społecznych. Jones został uznany przez czasopismo „Time” za jednego z najbardziej wpływowych przywódców religijnych w USA. I choć medialnie Świątynia Ludu przedstawiana była jako radosna, pełna miłości i tolerancji nowoczesna grupa religijna, była to w istocie groźna sekta, o której mrocznych stronach długo nie chciano, lub bano się mówić. Członkowie Świątyni Ludu byli poddawani ciągłym manipulacjom, a status samego Jonesa z każdą chwilą rósł coraz bardziej; traktowano go wręcz jako boga. Niedozwolone było wszelkie nieposłuszeństwo, za jakąkolwiek niesubordynację wymierzano specjalne kary cielesne, podobne torturom. Kary te dotyczyły także dzieci, które niejednokrotnie rażono prądem choćby za nieodpowiedni uśmiech w obecności przywódcy. Nie dziwi więc, że gdy dziennikarski świat za pomocą kolejnych przerażających relacji przekazywanych anonimowo przez wystraszonych członków Świątyni Ludu, w końcu zaczął dociekać prawdy, Jim Jones postanowił spakować cały swój dobytek, kupić kawałek ziemi w południowoamerykańskiej Gujanie i wyemigrować razem z tysiącem swoich największych zwolenników. Tak powstało Jonestown – komunistyczna utopia, o której wiele dobrego można było usłyszeć w latach 70-tych; miejsce to jawiło się jako istny raj, oczywiście za pomocą nakazanych przez Jonesa odpowiednich opowieści wysyłanych do Stanów przez sektę. W istocie niewiele miało wspólnego z rajem: z powodu okropnych trudności związanych z ciężkim klimatem w osadzie brakowało pożywienia, całe rodziny z dziećmi nie miały co włożyć do ust, podczas gdy ich guru regularnie otrzymywał dostawy z zapasami z USA. Jego megalomania i toksyczność pogłębiały się. Zaczął traktować się jak żywego boga, a także otoczył się dwunastoma uczniami. Często zażywał narkotyki, tłumacząc że są to leki na ukojenie nerwów. W osadzie zapanował okropny reżim. Choć stosunki pozamałżeńskie były surowo zabronione – sam Jones wielokrotnie współżył z wieloma kobietami i mężczyznami, wyjaśniając, że robi to dla ich dobra, bo dzięki niemu mogą doświadczyć boskości. Członkowie osady regularnie zmuszani byli również do zażywania „trucizny” (nazywanego tak zwykłego napoju), co miało sprawdzać ich posłuszeństwo. 17 listopada 1978 roku na lotnisku w Gujanie wylądował samolot, na pokładzie którego znajdował się kongresman Leo Ryan z grupą dziennikarzy. Wszyscy przylecieli w jednym celu – odwiedzenia osady Jonestown. Kongresman Ryan zdecydował się na ten krok, gdyż do jego biura w Stanach coraz częściej trafiali uciekinierzy z kolonii, przekazując przerażające wieści na temat okropnych rzeczy, które działy się w sekcie. Już od samego początku Leo Ryan i jego towarzysze domyślali się, że coś wisi w powietrzu. Grupy groźnych, dziko wyglądających ludzi obrzucały ich kamieniami i ciężkimi przedmiotami podczas podróży. W samym Jonestown panował istny raj. Ludzie uśmiechali się promiennie i zapewniali o wspaniałości tego miejsca, a także ich przywódcy. Tylko że, gdy tylko jeden z nich wyczuł odpowiedni ku temu moment: podrzucił pod nogi Leo Ryana zwiniętą kartkę. Kongresman podniósł ją i ze zdumieniem przeczytał: „Ratujcie”. Przepytywany Jones udzielał pięknych i wymijających odpowiedzi, choć niewątpliwie zdenerwowały go pytania, które zadawano. Gdy kongresman razem z dziennikarzami wchodzili na pokład samolotu, na pas lotniska wjechał traktor z przyczepą pełną uzbrojonych ludzi. Wszyscy członkowie ekipy Ryana zginęli.
Jim Jones wiedział, że jest to dla niego koniec. Dlatego jeszcze tego wieczora zebrał wszystkich swoich zwolenników i przekazał im wieść, że muszą odebrać sobie życie i połączyć się z wiecznym Bogiem. Przyniesiono ogromne beczki wypełnione cyjankiem. Rodzice najpierw podawali truciznę swoim dzieciom, dopiero potem sobie. Jones zginął od rany postrzałowej skroni, prawdopodobnie popełnił samobójstwo lub został zabity przez jednego ze swych wiernych. W nocy z 18–19 listopada 1978 roku w Jonestown zginęło 909 osób. Trzej mieszkańcy kolonii uciekli, przeżyło też 80 członków sekty, których nie było wówczas w obozie. Relacje osób, które przeżyły oraz oględziny ciał wskazują, że było to raczej zaplanowane morderstwo niż zbiorowe samobójstwo.