Miejscem akcji filmu jest toskańska Volterra. Wszyscy się tu znają i szanują. Na niewielkim wzgórzu stoi dom Marii (Krystyna Janda) – polskiej poetki, laureatki Nagrody Nobla. To dom otwarty, bardzo liberalny, do którego przybywają artyści, ale też zwykli ludzie. Nie ma tam tematów tabu. Sielankowy świat bohaterów zostaje wywrócony do góry nogami dopiero wtedy, gdy otrzymują szokującą wiadomość o zamachu terrorystycznym w Rzymie. Większość mieszkańców Volterry ogarnia poczucie strachu, obawa o własne życie, lęk przed uchodźcami. Wyjątek stanowi Maria. Choć ma kochającego męża (Antonio Catania), romansuje z Nazeerem (Lorenzo de Moor), młodym Egipcjaninem, który w poszukiwaniu lepszego życia dotarł na Stary Kontynent. Pod wpływem emocji, podczas uroczystości nadania tytułu honorowego obywatela miasta, zamiast kurtuazyjnych podziękowań Maria wygłasza szokującą mowę. Porównuje atak terrorystyczny do sztuki. Od tego momentu bohaterka będzie doświadczać dotkliwych konsekwencji, nawet wśród najbliższych.
Jak mówiła producentka Marta Habior podczas prezentacji na Polish Days we Wrocławiu, film jest „historią o starciu wielkiego kreatywnego intelektu z aktualnymi lękami Europy”. Myślę jednak, że ten obraz nie przekona nieprzekonanych. Autorzy scenariusza (Jacek Borcuch i Szczepan Twardoch) balansują na bardzo cienkiej linie. Zaczynają od chocholego tańca w wykonaniu grupy artystów będących pod wpływem środków odurzających. Później przedstawiają przekonania Marii, która ma być autorytetem moralnym, ale nie radzi sobie nawet w otoczeniu najbliższych (list do męża, w którym zarzuca mu, że jego kapcie nie wydają echa, po prostu powala). Kończy się zaś wszystko (uwaga spojler!) sceną nawiązującą do inkwizycji – oto Maria zostaje za swoje przekonania zamknięta w klatce na miejskim rynku. Obraz Borcucha staje się tym samym bardziej oskarżeniem wobec tych, którzy czują strach przed muzułmańskimi uchodźcami, niż tylko głosem w kwestii obaw przed migrantami.
Wielkim plusem filmu są piękne zdjęcia oraz znakomite aktorstwo. Świetnie spisała się Kasia Smutniak oraz oczywiście Krystyna Janda, która w dobrym stylu powróciła na wielki ekran (to jej pierwsza główna rola od czasu „Tataraku” Andrzeja Wajdy z 2009 r.). A nagroda w Sundance to chyba najlepszy dowód na to, że pani Krystyna powinna odejść od politykowania i zająć się tym, co jej wychodzi najlepiej, czyli aktorstwem.