To słowa Ignacego Matuszewskiego, którego „Pisma wybrane" pod redakcją prof. Sławomira Cenckiewicza ukazały się dziś w dwóch tomach: t.1 „Nie ma wolności bez wielkości” i t. 2 „O Polskę całą, wielką i wolną”. „Matuszewski ujął mnie patrzeniem na polską rzeczywistość, patrzeniem na przyszłość w niemal czarnych barwach, ale to powodowało, że widział dalej niż niejeden polityk" – mówił podczas promocji publikacji prof. Cenckiewicz
Oddajemy do rąk czytelników opowieść o pułkowniku Ignacym Matuszewskim – niepospolitej i niezwykłej postaci polskiej polityki kilkudziesięciu zaledwie lat pierwszego półwiecza XX w. Niezwykłej, bo renesansowej, w dodatku niepodpartej pełną edukacją akademicką, ale ulepionej z gliny wielu kompetencji i zainteresowań, od poezji, prozy, muzyki, teatru i malarstwa, przez sport, ezoterykę, wojskowość i tajne służby, aż po ekonomię, historię, dyplomację, geopolitykę i politykę. To retrospektywna ze świadomie zaburzoną chronologią opowieść o wznoszeniu się tego niepospolitego człowieka na szczyt, począwszy od lat szczenięcych aż po śmierć nad Hudsonem. Bo każdy człowiek, a zwłaszcza polityk, powinien mieć swój szczyt; jakieś apogeum, zwieńczenie wysiłków, niekoniecznie zresztą zakończonych sukcesem. A szczytem Matuszewskiego była Ameryka – te pięć spędzonych w Nowym Jorku lat (1941–1946), kiedy stał się tam kimś na miarę Ignacego Paderewskiego w czasie I wojny światowej i jak wielki pianista dał program i kierunek polityczny Polonii amerykańskiej i był jej faktycznym przywódcą. Jest jednak między obu postaciami jedna „drobna” różnica: Matuszewski w odróżnieniu od Paderewskiego nie znalazł w Ameryce poparcia wśród elit amerykańskich, które zamiast go wspierać, rzuciły przeciw niemu wielką państwową machinę, by go zniszczyć. Amerykańską scenę znalazł sobie sam, bo sceny dla swojej politycznej ekspresji w gruncie rzeczy nigdy nie dostał. Także w międzywojennej Polsce.
– czytamy we wstępie prof. Cenckiewicza.
Polska leży bowiem między dwoma olbrzymimi ludami, opętanymi przez demony. I Polska – samym swym istnieniem – paraliżuje dwa imperializmy, imperializmy których siły z daleka ocenić nie można. Ponury, szary imperializm rosyjski, imperializm negacji i nędzy, imperializm odnalezienia własnej wartości w poniżeni innych, imperializm oparty na ubóstwieniu liczby i przestrzeni, mnogości i bezkresu – i przeciwstawieniu tej niezliczonej smutnej ilości wszelkiej jakości. I lśniący, drapieżny, chytry, sprawny jak maszyna imperializm niemiecki – imperializm bałwochwalstwa organizacji, imperializm wzorowego więzienia, nowoczesnych koszar... Polska zna je oba.
– pisał Ignacy Matuszewski w 1941 roku i dodawał:
Polska nie ustąpi. Dopóki istnieć będzie żołnierz polski, dopóty strzelać będzie we łby zaborcy tak samo pod Lwowem, jak pod Grudziądzem, tak samo w Zbąszynie, jak w Stołpcach – wszystko jedno, czy na tym łbie bedzie hełm stalowy, czy śpiczasta czapa. (...) My pokonani nie jesteśmy. Co więcej – wiemy z własnych dziejów, że potrafimy walczyć przeciw wszelkim rachubom, przez dziesiątki lat, doznawać porażki po porażce – i wreszcie zwyciężyć. Jeden jest tylko sposób, aby zmusić naród polski do wyrzeczenia się wolności czy ziemi – wytępić cały naród. Innego sposobu nie ma.
Przez 135 lat walczyliśmy – pozbawieni broni, w podziemiach, zapomniani, samotni. Nazajutrz po wyzwoleniu, znów samotni, stawiliśmy zwycięsko czoło jednemu z zaborców. W 20 lat później – świadomi tego, co czynimy – podjęliśmy, jedyni w tamtej stronie Europy, wyzwanie największej potęgi militarnej świata. Wobec tych straszliwych faktów – dziecinną naiwnością byłoby przypuszczenie, że naród polski można namówić do kapitulacji. Do jakiejkolwiek kapitulacji.
Ignacy Matuszewski należy do grona najwybitniejszych polskich publicystów na uchodźstwie, którego niezłomna i antykomunistyczną postawa spowodowała, iż w okresie PRL-u został wyrugowany z historii i literatury polskiej. W Polsce jego dokonania uznane zostały dopiero po 1989 roku – napisał Michał Kozłowski w okolicznościom dodatku Polski zbrojnej.