Niespełna 100 lat temu Karol Szymanowski stworzył wraz z Jarosławem Iwaszkiewiczem operę „Król Roger”. Był to owoc fascynacji starożytnością i orientem. Mariusz Treliński, najgłośniejszy współczesny reżyser operowy, po raz kolejny sięgnął po ten tytuł. Wystawiony w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej spektakl to też owoc pewnych jego fascynacji. Ale niestety głównie efektami specjalnymi, zgrabnymi tancerkami i kinem.
Niestety, bo Treliński dał się ponieść błyskotkom i zgubił sedno. Przy takiej randze twórcy – nie do przyjęcia. XII wiek, Sycylia. Król Roger, wyznawca Jezusa Chrystusa, dowiaduje się, że w okolicy pojawił się szalony, bluźnierczy pasterz. Lud chce ukarać innowiercę. Król pod naciskiem ukochanej Roksany zgadza się na spotkanie i wysłuchanie pasterza. Ten odśpiewuje pieśń „Mój Bóg jest piękny jako ja”, potwierdzając jedynie doniesienia, że jest bluźniercą. I wszystko od tego momentu powinno być jasne. Jednak arogancki pasterz, zamiast ponieść karę, wywraca cały świat Króla Rogera. Ściąga go z piedestału, sieje w jego głowie zamęt i, co gorsza, uwodzi Roksanę.
Treliński przenosi swoich bohaterów w świat współczesny. Odrywa ich od założonego przez twórców czasu i miejsca. Dodaje swoje akcenty dla wzmocnienia aury niepokoju. Ale uwikłany w sceniczne fajerwerki traktuje dylematy bohaterów dość pobieżnie. Fundamentalne pytania o konstrukcję świata i nas samych zagłuszane są przez krzykliwą formę przywołującą skojarzenia nie tyle z zacną sceną opery, ile... dyskoteką.