Dialektyka marksistowska to takie wygodne narzędzie kształtowania obrazu świata. Dialektyka twierdzi, że w komunizmie robotnicy nie mogą występować przeciwko władzy, bo przecież ona również jest robotnicza. Tak więc strajki, manifestacje, rozruchy czy bunty społeczne z regularnością słupów milowych odmierzające historię Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zawsze były nazywane kontrrewolucją organizowaną przez podżegaczy zimnowojennych, imperialistów, warchołów, chuliganów czy elementy antysocjalistyczne.
„Od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapadła żelazna kurtyna dzieląc nasz Kontynent. Poza tą linią pozostały stolice tego, co dawniej było Europą Środkową i Wschodnią. Warszawa, Berlin, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Belgrad, Bukareszt i Sofia, wszystkie te miasta i wszyscy ich mieszkańcy leżą w czymś, co trzeba nazwać strefą sowiecką, są one wszystkie poddane, w takiej czy innej formie, wpływowi sowieckiemu, ale także – w wysokiej i rosnącej mierze – kontroli ze strony Moskwy”. Winston Churchill wygłaszając swoje słynne przemówienie w Fulton nie wspomniał dyskretnie, że żelazna kurtyna nie zapadła sama z siebie, że Polacy, Łotysze, Rumuni, Węgrzy i inne narody Europy Środkowej nie rzuciły się w ramiona rosyjskiego niedźwiedzia z własnej chęci, a znaczny udział w zniewoleniu połowy kontynentu przez Związek Sowiecki miał on sam, premier imperium brytyjskiego wraz z innym demokratycznym przywódcą wolnego świata, prezydentem USA, Franklinem Rooseveltem. Gdy zachodnie państwa korzystając z dobrodziejstw pokoju i planu Marshalla w błyskawicznym tempie podnosiły się z wojennych zgliszcz, za żelazną kurtyną wciąż trwała wojna. Do połowy lat pięćdziesiątych XX wieku, w lasach Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Rumunii, Białorusi, Bułgarii i Albanii, przeciwko sowieckim okupantom walczyły niewielkie oddziały partyzanckie i pojedynczy bojownicy. Ostatni żołnierze podziemia antykomunistycznego ginęli z rąk komunistów w jeszcze w latach 60-tych (tak w Polsce i na Litwie), a nawet 70-tych – w Estonii i Rumunii.
Robotnicy przeciw komunizmowi
Gdy w lasach umierali kolejni żołnierze niezłomni i dogasała walka zbrojna, tworzył się i potężniał innego rodzaju opór przeciwko komunistycznemu terrorowi i narastającej sowieckiej dominacji – opór niewolonych narodów. Przewrotnie sprawdzała się koncepcja Karola Marksa: w pierwszych szeregach kontestujących system sowieckiego komunizmu maszerowali robotnicy.
Pierwsze powstanie robotnicze przeciwko komunizmowi i, wprowadzającej go wbrew woli ludzi, partii „robotniczej” wybuchło 17 czerwca 1953 roku w Berlinie, Magdeburgu, Lipsku, Rostoku i innych miastach Niemiec Wschodnich, okupowanych przez Związek Sowiecki. Rozpoczęło się od strajku przeciwko śrubowaniu przez komunistyczny rząd norm produkcji, co w efekcie przyniosło gwałtowny spadek i tak niskich dochodów robotników. Strajk ekonomiczny błyskawicznie przerodził się w powstanie zbrojne o wyraźnym obliczu politycznym – symboliczne było zrzucenie z berlińskiej Bramy Brandenburskiej czerwonej flagi, zatkniętej tam przez żołnierzy sowieckich 2 maja 1945 roku. Chociaż powstanie niemieckie zostało w ciągu praktycznie jednego dnia brutalnie stłumione – życie straciło około trzystu ludzi – przez oddziały Armii Czerwonej, to pokazało ono, że sowiecki model komunizmu powszechnie postrzegany jest jako ideologia obca i wroga. Na kolejne dowody niezgody i oporu nie trzeba było długo czekać. (…)
Po godzinie szóstej z bram ZISPO wymaszerowali robotnicy i skierowali się do centrum miasta pod Komitet Wojewódzki. Rzeka ludzka zasilana strumieniami robotników wypływającymi z innych przedsiębiorstw - Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, Poznańskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego im. Komuny Paryskiej, Zakładów Graficznych im. Marcina Kasprzaka, Poznańskiej Fabryki Maszyn Żniwnych - dotarła na plac przed Komitetem. Plac oczywiście wciąż nosił imię generalissimusa Stalina. Szacuje się, że około godziny 9, znajdowało się na nim ponad sto tysięcy ludzi. Oznacza to, że otwarte wyzwanie komunistom zdecydowała się rzucić aż jedna trzecia mieszkańców miasta.
Rosyjska zawierucha
Ten gigantyczny tłum nie był niemy. Najpierw na niesionych ponad głowami transparentach można było przeczytać: „Żądamy chleba”, „Jesteśmy głodni”, „Żądamy podwyżki płac”. Powiewały biało-czerwone flagi, śpiewano „Mazurka Dąbrowskiego”. Rychło jednak pojawiły się inne hasła: „Chcemy wolności”, „Żądamy wolnych wyborów”, „Niech żyje Mikołajczyk”, w niebo płynęły pieśni „Boże, coś Polskę” w wersji „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” oraz „Rota” ze zmienionymi słowami „…aż się rozpadnie w proch i pył rosyjska zawierucha”. Jednak nawet najostrzejsze, wyraźnie już antypartyjne i antysowieckie hasła – „Precz z czerwoną burżuazją”, „Precz z bolszewizmem”, a nawet „Precz z Ruskimi, żądamy prawdziwie wolnej Polski”, odbijały się bez efektu od ponurych murów pruskich budynków Poznania, które zajmowały lokalne władze partyjne i administracyjne. Bo choć delegacje protestujących weszły na rozmowy do gmachu Miejskiej Rady Narodowej i Komitetu Wojewódzkiego PZPR, to władza robotnicza z robotnikami rozmawiać nie chciała – próbowano zbywać ich sloganami o woli demokratyzacji ustroju i wezwaniami powrotu do pracy. Wśród tłumu rozeszła się pogłoska, że członkowie delegacji do Warszawy zostali aresztowani i są przetrzymywani nieopodal, w więzieniu na ulicy Młyńskiej. Potężna grupa manifestantów udała się tam z zamiarem odbicia „cegielszczaków”, równie wielki tłum podążył w stronę Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Funkcjonariusze WUBP zareagowali we właściwy sobie sposób – brutalną, bezmyślną agresją. Z okien budynku na podniecony, rozgorączkowany tłum lunęły strumienie wody z hydrantów. Manifestanci odpowiedzieli gradem kamieni, chwilę później padł pierwszy strzał. Była godzina 10:40. Rozpoczęło się Powstanie Poznańskie.
Cały tekst Tomasza Panfila oraz inne artykuły dotyczące Czerwca’56 w dodatku Gazeta Polska Historia pod redakcją Tomasza Łysiaka.
Źródło: Gazeta Polska Historia
#wydarzenia
#powstanie
#Poznań
#1956
#czerwiec
Tomasz Panfil