W Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w ostatni weekend swoją premierę miało „Umarłe miasto” Ericha Wolfganga Korngolda w reżyserii Mariusza Trelińskiego. I choć wystawienie z bardzo dobrą kreacją Jacka Laszczkowskiego i wybitną rolą Marlis Petersen zostało dobrze przyjęte przez publiczność, to jego finał był smutny w dwójnasób – nie tylko ze względu na fabułę, ale nieelegancki incydent podczas aplauzu. Ale czego można było się spodziewać w czasach gdy miejsce kultury zajmuje polityka?
„Tutaj nie ma zmartwychwstania” - brzmi ostatni wers libretta wyśpiewany w „Umarłym mieście” przez tenora Jacka Laszczkowskiego, który w operze Ericha Wolfganga Korngolda wciela się w rolę Paula, bohatera opłakującego zmarłą żonę Marie w ponurej scenerii Brugii.
Te słowa powracają w dziele jak mantra, która co chwila przypomina widzowi, łaknącemu happy endu, że nic takiego się nie wydarzy.
Paula poznajemy w chwili, gdy odwiedza go znajomy Frank (świetny Michał Partyka). Przybysz jest wstrząśnięty stanem przyjaciela, który snuje się po komnatach dworu, opłakując zmarłą żonę i czyniąc z mieszkania istne mauzoleum ku jej czci. Dodatkowo, Paul wydaje się pochłonięty poznaniem Marietty (Marlis Petersen), kobiety łudząco podobnej do nieboszczki. Mimo ostrzeżenia Franka, zrozpaczony mąż daje się ponieść fantazjom, że w nowo poznanej i nieco frywolnej tancerce odnajdzie to, co tak ukochał w Marie. Dalej mamy serię iluzji bohatera, w których sen miesza się z jawą, a miłość ze śmiercią,zabierając widza na samo dno freudowskiej nieświadomości Paula i odkrywając najmroczniejsze zakamarki jego duszy.
„Miasto umarłych” to spotkanie dwojga geniuszy – Korngolda, austriackiego kompozytora, który w latach 30. ub. wieku stał się ulubieńcem Hollywood i laureatem dwóch Oscarów (za partytury do widowisk „Anthony Adverse” i „Robin Hood”) oraz Trelińskiego – księcia polskiej opery, który po pięciu latach powraca na deski Teatru Wielkiego Opery Narodowej i udowadnia, jak wiele jeszcze jako twórca ma do powiedzenia. Tym razem również jako filmowiec – w „Umarłym mieście”, mieszance opery z thrillerem psychologicznym, znajdziemy bowiem odwołania do co najmniej kilku tytułów - „Zawrotu głowy” i „Psychozy” Alfreda Hitchcooka, dramatu „Time” koreańskiego twórcy Ki-duk Kima czy wreszcie do klasyka gatunku noir - „Kobiety w oknie” Fritza Langa.
Ciekawym odniesieniem jest tu również sama Brugia, która niczym w kryminalnej komedii Martina McDonagha pt. „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”, staje się cichą bohaterką fabuły.
Poczucie nierealności i melancholii towarzyszą do ostatniego taktu dzieła, a muzyka Korngolda rzadko wysuwa się na pierwszy plan, stanowiąc raczej komentarz do libretta Paula Schotta. Całość przypomina raczej mroczny musical niż klasyczną operę. Sądząc po owacji (co ciekawe – nie na stojąco) wieńczącej sobotnią premierę, można śmiało uznać powrót Mariusza Trelińskiego za udany. Atmosferę sukcesu zmącił jednak przykry incydent – podczas aplauzu „wybuczano” Jacka Laszczkowskiego. Gdyby jego kreacja była zła, byłoby to nawet w jakiś sposób zrozumiałe.
Zachowanie to wydaje się jednak mieć podłoże polityczne: przybywających na premierę gości witały bowiem transparenty mówiące o współodpowiedzialności tenora za „wykończenie” Warszawskiej Opery Kameralnej pod kierownictwem Alicji Węgorzewskiej. Abstrahując od tego, czy tak sformułowane postulaty są słuszne czy nie, wydaje się, że manifestowanie swojego niezadowolenia w taki sposób, zwłaszcza w dniu premiery, nie przystoi ludziom kultury. T
ym bardziej, że uderza nie tylko w domniemanego „winnego”, ale także w pozostałą część ekipy, która nad „Umarłym miastem” pracowała.
Kolejne wystawienia „Umarłego miasta” odbędą się 16 i 18 czerwca.
Źródło: niezalezna.pl,Gazeta Polska Codziennie
#korngold
#Opera Narodowa
#mariusz treliński
#umarłe miasto
#jacek laszczkowski
Magdalena Jakoniuk