Beniamin Netanjahu zawiesił wprowadzenie nowego prawa, które pozbawiało izraelski Sąd Najwyższy możliwości odsunięcia go od władzy. Jest to ugięcie się pod presją największych w historii Izraela protestów, które jednak nie mają przełożenia na realia polityki. W Knesecie Netanjahu wciąż bowiem rządzi do spółki z kontrowersyjnymi koalicjantami.
Tymczasem media izraelskie twierdzą, że Bibi chce powrócić do sprawy latem, kiedy to wielkomiejski i liberalny Tel-Awiw wyjedzie na wakacje, a upały uniemożliwią długie i liczne protesty uliczne. Mimo że kilkaset tysięcy Izraelczyków wyszło na ulicę przeciwko, ich zdaniem politycznej, ingerencji w działanie Sądu Najwyższego, nie doszło do żadnego kryzysu parlamentarnego. Zarówno rządzący Likud, jak i trzy partie koalicyjne zapowiedziały obronę obecnego rządu przed uliczną opozycją.
Zdymisjonowanie przez Netanjahu ministra obrony narodowej Joawa Galanta po tym, jak ten wypowiedział się przeciw rządowym planom zmian w sądownictwie, doprowadziło do gwałtownych demonstracji. Netanjahu uznał, że Galant zawiódł jego zaufanie, ponadto zarzucił szefowi MON, że nie był w stanie uspokoić wrzenia wśród kadry armii izraelskiej. Setki oficerów rezerwy, w tym pilotów i oddziałów specjalnych, miały publicznie odmówić służby w czasie sprawowania władzy przez ten rząd. Co więcej, zarówno oficerowie, jak i żołnierze za pośrednictwem swoich mediów społecznościowych deklarują sympatie lub antypatie polityczne, co jest niedopuszczalne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa.
Przeciwnicy Bibiego zarzucają mu, że odsunięcie szefa MON zagraża bezpieczeństwu Izraela w związku z tym, że Iran i organizacje takie jak Hamas czy Hezbollah mogą wykorzystać kryzys polityczny do ataku. Zwłaszcza że w ostatnich tygodniach doszło do bardzo niepokojącego dla stabilności regionu uaktywnienia się szyickiego Hezbollahu z Libanu. Dwa tygodnie temu bojownik libańskiej Partii Boga dostał się na terytorium Izraela, zamontował ładunek wybuchowy kilkadziesiąt kilometrów od granicy i sam chciał dokonać zamachu samobójczego. Ta akcja miała być częścią szerszej operacji szyickich bojowników. Informacje wstrzymane przez izraelską cenzurę wojskową donosiły o komórce Hezbollahu, która zamierzała zaatakować szpital wojskowy nieopodal izraelskiego dowództwa frontu północnego (odpowiedzialnego m.in. za kierunek libański, syryjski i irański) w galilejskim mieście Safed.
Protesty, które ogarnęły Tel-Awiw, Haifę i Zachodnią Jerozolimę, nie są reprezentatywne dla izraelskiej mozaiki etniczno-religijno-kulturowej. Wbrew temu, co prezentują media, protestuje głównie świecki i nowoczesny Izrael. Ten z klipów promocyjnych, kawiarni, dyskotek – czyli Izrael „zachodni”.
Jednak jest też inny Izrael, do którego nie zaglądają turyści, pielgrzymi, w którym ani nie wydaje się, ani nie zarabia się wielkich pieniędzy. Jest to Izrael małych miasteczek, głównie zasiedlony Żydami z krajów arabskich, Etiopii i byłego ZSRS. W dużej mierze takie prowincjonalne ośrodki jak Ramlah, Arad czy Aszdod mieszczą się na gruzach miast arabskich, których mieszkańcy i ich potomkowie od 1948 r. żyją w obozach dla uchodźców w Gazie, na Zachodnim Brzegu, w Jordanii lub Libanie. Kolejny segment obrońców obecnego rządu jest bardziej problematyczny. Ponad 500 tys. Żydów mieszka w nielegalnych osiedlach wybudowanych na zajętych w 1967 r. przez Izrael terenach, które w przyszłości będą częścią Państwa Palestyńskiego. Większość tych osadników jest uzbrojona i przekonana o swojej dziejowej misji, jaką jest budowa Wielkiego Izraela.
Te dwa światy izraelskie żyły od siebie odseparowanie i spotykały się tylko w wojsku, pracy i czasami na ulicy. Aglomeracja Tel-Awiwu chciała pokoju i zakończenia konfliktu z Arabami. Osadnicy w konflikcie widzą zaś szansę na nastanie epoki mesjańskiej. Tel-Awiw jest kosmopolityczną metropolią, w której kariery m.in. w branży hi-tech robią Arabowie (chrześcijanie i muzułmanie) i Żydzi, którzy z perspektywy prawa żydowskiego nie są Żydami, a osiedla na Zachodnim Brzegu są ksenofobiczne, agresywne i zarezerwowane dla religijnych Żydów, którzy wyznają idee Wielkiego Izraela. Przy czym to telawiwski hi-tech jest wizytówką i chlubą państwa oraz największym „żywicielem” izraelskiego fiskusa, a do osiedli trzeba nieustannie dopłacać.
Dlatego też widmo „wojny domowej” wcale nie jest takie abstrakcyjne. Netanjahu nie będzie tym politykiem, który podzieli Jerozolimę, wycofa się z Zachodniego Brzegu i podpisze wszelkie traktaty kończące konflikt z Palestyńczykami. Nie zrobi tego z przyczyn ideologicznych, historycznych oraz politycznych. Jego elektorat zadowolony jest ze status quo, a wyborcy Ben Gewira (Żydowska Siła) i Smotricza (koalicja Unii Partii Prawicowych) nieustannie chcą poszerzać okupowany obszar. I tak jak było w przypadku ewakuacji 5 tys. osadników z Gazy w 2005 r., likwidacja osiedli w świętych dla judaizmu miejscach wywoła ogromne wrzenie w środowiskach żydowskich na całym świecie. Wysiedlenie 500 tys. ludzi jest praktycznie niemożliwe w izraelskich realiach. Tym bardziej że osiedla te ulokowane są w biblijnych miejscach, takich jak Jerozolima, Hebron, Jerycho, Nablus. I to potęguje skalę problemu. No i ze strony palestyńskiej wcale nie słychać zapewnień, że wycofanie się Izraela z zajętych w 1967 r. ziem unieważni ambicje palestyńskich radykałów powrotu do realiów z 1948 r.
Świat arabski sygnalizuje, że braki kadrowe w obozie palestyńskim liderów, którzy poszliby na kompromis z Izraelem, to już nie jest problem Tel-Awiwu. Wznawiająca relacje dyplomatyczne z Iranem Arabia Saudyjska podkreśla, że z chwilą wycofania się Izraela z terenów palestyńskich i wraz z powstaniem Państwa Palestyńskiego cały świat arabski i muzułmański znormalizuje swoje relacje z państwem żydowskim. Zdaniem komentatorów to, że saudyjski, MSZ używa zwrotu „Państwo Palestyńskie”, znaczy, że Rijad ma plan rozwiązania wewnętrznych problemów palestyńskich, a Izrael ma się zająć swoimi kłopotami z żydowskimi radykałami przeciwnymi kompromisowi z Arabami.
Problemy Netanjahu z zarzutami korupcyjnymi nie są niczym nadzwyczajnym na Bliskim Wschodzie. Dziwić może niska korzyść majątkowa (prezenty warte ok. 100 tys. dol.), co na tle regionu wydaje się komiczne. Jednak należy pamiętać, że w latach 70. kilkaset dolarów na zagranicznym koncie doprowadziło do dymisji Icchaka Rabina, a protesty społeczne po wojnie z 1973 r. (po których lewicowa Partia Pracy straciła władzę na rzecz Likudu) czy w Libanie w 1982 r. (które złamały karierę Ariela Szarona i Menachema Begina) i po nieudanej dogrywce w Libanie w 2006 r. (po której Likud powrócił do władzy) zmieniały układ polityczny w kraju. Netanjahu wie, że jest w trudnej sytuacji. Trudnej, ale nie beznadziejnej, ponieważ po swojej stronie ma radykałów żydowskich.
Kryzys w Izraelu obserwowany jest w świecie arabskim oraz Iranie. Krytycy Bibiego uważają, że tylko eskalacja konfliktu zewnętrznego może uspokoić protesty wewnętrzne oraz przywrócić szacunek do Netanjahu po resecie Teheranu z Rijadem, który ośmieszył Izrael i jego premiera. Zdaniem obserwatorów taka eskalacja na kierunku palestyńskim jest tylko kwestią czasu. Niemniej nie da się odmówić racji krytykom Netanjahu. Izrael pomimo pewnych złożoności jest krajem demokratycznym o pewnych standardach, które czynią z niego wyjątek w regionie. W Izraelu mieszka 1,7 mln Arabów i nikt z nich nie chce zamienić izraelskich standardów na te panujące w Syrii, Libanie, Jordanii czy Autonomii Palestyńskiej. W sektorze arabskim są też chrześcijanie (Arabowie z Galilei i Libańczycy), którzy są najlepiej wykształconą grupą w izraelskim społeczeństwie i żyją dostatnio, spokojnie i swobodnie mogą praktykować swoje życie religijne, społeczne i publiczne. Właśnie dzięki standardom wolnego świata Izrael się wyróżnia na korzyść wśród swoich sąsiadów.
Tak więc problemy Netanjahu to nie tylko kwestia jego kariery, ale też przyszłości regionu – czy ostatni skrawek Zachodu w Lewancie zostanie Zachodem, czy wtopi się w otoczenie?