Skutki mizernych sukcesów wojennych na Ukrainie odbijają się Rosji czkawką na Kaukazie, gdzie traci ostatnich sprzymierzeńców. Nawet Armenia, wiernie od co najmniej 200 lat współdziałająca z Kremlem, często na szkodę najbliższych sąsiadów, rozczarowana brakiem rosyjskiej pomocy w ostatniej wojnie o Karabach, zorientowała się, że jeśli sama nie zadba o swoje sprawy, może stracić więcej niż to okupowane od 30 lat terytorium Azerbejdżanu. Tym bardziej że rosyjskie wojska tzw. pokojowe, rozdzielające obie strony… zniknęły, prawdopodobnie rzucone na ukraińskie pola bitewne, a kaukaskie ptaszki ćwierkają, że niemal opustoszała także wielka baza wojenna Rosji w Armenii…
W tej sytuacji mimo groźnych pohukiwań Kremla nastąpiło niezwykłe wydarzenie – 22 maja w Brukseli w obecności przewodniczącego Rady Europejskiej Charlesa Michela dyskretnie spotkali się prezydenci Armenii i Azerbejdżanu i zawarli wstępne porozumienie o „delimitacji granicy”, o czym zdumiona Moskwa dowiedziała się dwa dni później, gdy o brukselskim spotkaniu prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew poinformował radośnie swojego tureckiego sojusznika Recepa Erdoğana. Tekst rozmowy telefonicznej opublikowały media azerskie: Alijew ogłosił przygotowywanie porozumienia pokojowego z Armenią na zasadzie prawa międzynarodowego, normalizacji stosunków, otwarcia korytarzy transportowych i delimitacji granic.
Co to oznacza w praktyce? Po pierwsze wyeliminowanie z jakiegokolwiek pośrednictwa Rosji, po wtóre – wedle prawa międzynarodowego czyli np. czterech rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ tereny Karabachu były bezprawnie okupowane przez Ormian i są integralną częścią Azerbejdżanu, co oznacza, iż powinny w c a ł o ś c i powrócić w jego granice. To zapewne ma ustalić owa „delimitacja”, która już się zaczęła 24 maja od powołania w tym celu komisji przez wicepremierów obu państw – spotkanie Mgera Grigoriana i Szachina Mustafajewa odbyło się na granicy.
Najciekawsza jest kwestia „korytarzy transportowych”, bo jak na razie powiedziano tylko o jednym – azerskim. Pisałem tu niedawno, że Azerbejdżan graniczy z pobratymczą Turcją tylko w Nachiczewańskiej Republice Autonomicznej, enklawie oddzielonej od reszty kraju wąskim pasem prowincji Zangezur, również od 1992 r. zajętym przez Ormian z Karabachu. Tymczasem teraz prezydent Alijew oświadczył, że Armenia zgodziła się na przeprowadzenie przez teren Zangezuru nie tylko od lat wymarzonej przez Azerów linii kolejowej, ale i autostrady, których budowa rozpocznie się natychmiast!
200 lat krwawych podbojów poszło w diabły! Co może zrobić Putin? Chyba jedynie wziąć przykład z Tuska i „się wściec”. I to by było tyle.