Kucharki i Putin
W dokumentach Europejskiej Agencji Obrony podano, że wydatki na obronę per capita Wielkiej Brytanii wynoszą rocznie 698 euro, Francji 605, Finlandii 505, natomiast Polska wydaje zaledwie 167 e
Metoda „na kucharkę“ zaprezentowana z pełną paletą środków teatralnych przez premier Kopacz zdobywa w Europie zwolenników. Wanda Zwinogrodzka na łamach „Gazety Polskiej Codziennie" tak nazwała instrukcję wygłoszoną przez nową panią premier, jak reagować w razie rosyjskiego zagrożenia. Sposób jest prosty: widząc agresora, ryglujemy się w domu, nura pod łóżko i fartuch na głowę.
W wywiadzie dla „Bild am Sonntag” niemiecka minister obrony Ursula von der Leyen ujawnia nieprzygotowanie Bundeswehry do działań bojowych, co należy rozumieć jako postawę rezygnacji z jakichkolwiek zobowiązań sojuszniczych. Wprawdzie na szczycie NATO coś tam ustalono, ale teraz Niemcy ustami swojej „kucharki“ komunikują światu, że nikogo nie zamierzają bronić, z nikim wojować, bo nawet nie mają czym. Gdyby rosyjska armia pojawiła się w Tallinie, Rydze, Wilnie czy Warszawie, to Niemcy ryglują się, dają nura pod łóżko i naciągają fartuch na głowę. Dzieje się to w momencie, gdy wojska Feredarcji Rosyjskiej przeprowadzają manewry z udziałem 150 tys. żołnierzy, z wykorzystaniem olbrzymiej ilości sprzętu.
Kiedy zapytałem zastępcę szefa dowództwa generalnego, czy w polskiej armii ostatnio odbyły się ćwiczenia sprawdzające, brygada po brygadzie, gotowość ludzi i sprzętu, okazało się, że takich ćwiczeń nie było. Polskie Siły Zbrojne, jak sięgnąć pamięcią, nie sprawdzały ani razu w taki sposób swojej gotowości obronnej.
Bronisław Komorowski i Donald Tusk uspokajali nas, że Polska jest wyjątkowa na tle krajów wspólnoty, bo na obronność przeznacza najwięcej – 2 proc. PKB. Jak zwykle okazuje się to mydleniem oczu. Realne nakłady na obronność ocenia się, przyjmując roczne wydatki w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Takie bowiem kryterium stosuje Europejska Agencja Obrony. W dokumentach Agencji opublikowanych na stronach MON podano, że wydatki na obronę per capita Wielkiej Brytanii wynoszą rocznie 698 euro, Francji 605, Finlandii 505, natomiast Polska wydaje zaledwie 167 euro. Przywoływane z dumą przez prezydenta i premiera osławione 2 proc. PKB zapewnia nam wśród krajów sojuszu zaledwie 4. miejsce... od końca.
Z tej niewielkiej kwoty na same emerytury (w większości dla „trepów“ z dawnego LWP) wydajemy około 27 proc. całego budżetu obronego, czyli więcej niż na wynagrodzenia obecnie służących żołnierzy. Polskie Siły Zbrojne to prawie sto tysięcy etatów, ale w razie zagrożenia gotowość bojową ma tylko 7 brygad, czyli ok. 25 tys. ludzi. Większość z nich zgrupowana jest wzdłuż zachodniej (!!!) granicy.
Gdy groźne pomruki ze strony Rosji stają się coraz głośniejsze, Niemcy oznajmiają wprost, żeby na nich nie liczyć, słynna szpica NATO okazuje się figurą retoryczną, a nasza armia słabiutka. Natomiast polski sejm pracowicie zajmuje się genderowym dokumentem, tzw Konwencją Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Może marszałek Sikorski, przecież wojak i dyplomata, uznał, że to jedyna forma obrony. Gdy „zielone ludziki“ załomoczą do drzwi, pokażemy im zapisy konwencji. Zaryglowani w domach, pod łóżkiem, z fartuchem na głowie, nie musimy już wybierać płci – wszyscy będziemy jak kucharki.