Sęk w tym, że polskie kobiety, zwłaszcza po klęsce pod Maciejowicami, rzezi Pragi i traktacie zatwierdzającym III rozbiór Polski, naprawdę myślały o poważniejszych sprawach niż „trefienie” włosów. W 1832 r. Maurycy Gosławski, uczestnik powstania listopadowego i wielki piewca Podola, pisał w przedmowie do „Poezji ułana polskiego poświęconej Polkom”: „I wy Polki! nie szukajcie tu kwiatów – nie w salonach wdziękami natchnęłyście pierś, która was wielbi. Wyższe to były natchnienia. Utrata najdroższych przedmiotów waszej czułości, dobrowolna wasza zgoda na poświęcenie ich Ojczyźnie; tyle cierpień z męską znoszonych wytrwałością; w lazaretach kojone bole waszym staraniem; każda kropla krwi zatamowanej w bratniej piersi szarpiją [rodzaj opatrunku – przyp. WW] od was daną – to są wasze zasługi, i wasze niezaprzeczone prawa na cześć i wdzięczność, którą przyjmujecie od tych, co się stali godnymi waszej opieki”.
Ale zasługi Polek dla utrzymania narodowego ducha nie sprowadzały się do poświęcania rodzinnych pamiątek i posługiwania rannym. Gdy ich ojców, mężów i braci wywożono na Sybir, one zostawały w kraju, budując niepodległą kulturę. Manifestacje warszawskie przed powstaniem styczniowym, obyczaj noszenia znaków żałoby i patriotycznej biżuterii, kult muzyki Chopina i poezji narodowej, wreszcie głęboko chrześcijański wymiar walki o niepodległość... Niewątpliwie to, co najpiękniejsze w polskim romantyzmie, jest dziełem wrażliwości kobiecej. Jeśli dodamy do tego ogromną pracę społecznikowską, wykonaną przez Polki dla utrwalenia romantycznej tradycji (bo – wbrew dzisiejszym stereotypom – pozytywizm wcale nie był prostą negacją poprzedniej epoki; dość wspomnieć rozprawę Marii Konopnickiej „Mickiewicz, jego życie i duch”), okaże się, że właśnie kobietom zawdzięczamy przechowanie depozytu polskości do czasów Józefa Piłsudskiego. Swoją drogą, niezmiernie ciekawe są losy poetki Kazimiery Iłłakowiczówny, która w latach 1926–1935 pełniła obowiązki sekretarki Marszałka (tom wspomnień z tego okresu zatytułowała później „Ścieżka obok drogi”).
O zaangażowaniu Polek po wrześniu 1939 r. powstało wiele książek i filmów. Masowo brały udział w konspiracji, powstaniu warszawskim, służyły w armii gen. Andersa, spisywały wstrząsające świadectwa sowieckiej katorgi (Beata Obertyńska, Herminia Naglerowa), tworzyły archiwa emigracji. Jedną z ostatnich „patriotycznych dziewcząt”, które miały szansę oprzeć się na ramieniu dowódcy, była Danuta Siedzikówna „Inka” z 5. Wileńskiej Brygady AK. Znamienne są jej słowa, wykrzyczane sekundę przed śmiercią z rąk komunistycznych oprawców: „Niech żyje Polska! Niech żyje Łupaszka!”.
W PRL nie było już dowódców na miarę Piłsudskiego czy Łupaszki. Nieugięte Polki, jak Anna Walentynowicz, musiały radzić sobie same. Z braci Kaczyńskich wielokrotnie śmiano się, że darzą płeć piękną staroświeckim szacunkiem i przesadnym zaufaniem w polityce. W istocie było to szyderstwo z odradzającej się polskiej duszy. Są ludzie, którym marsze pamięci na Krakowskim Przedmieściu wydają się jałowe. Moje zdanie jest inne, także dlatego, że to kobiety stanowią o trwałości tej posmoleńskiej tradycji. W tej kwestii nic się nie zmieniło od 1794 r.: gdzie one, tam Polska niepodległa.