Ruda WRON-a rozdrażniona » czytaj więcej w Gazecie Polskiej! Więcej »

Świst silników i cisza

Chciałem stamtąd pójść jak najszybciej, dla mnie w każdym momencie opuszczenie lotniska byłoby wybawieniem… Pojąłem wszystko dopiero, kiedy dotarliśmy do szczątków samolotu… Dla Tuska najważni

Chciałem stamtąd pójść jak najszybciej, dla mnie w każdym momencie opuszczenie lotniska byłoby wybawieniem… Pojąłem wszystko dopiero, kiedy dotarliśmy do szczątków samolotu… Dla Tuska najważniejszy był ładny obrazek, a reszta się nie liczyła. Tak to wyglądało, tak to widziałem – wspominają pierwsze chwile po katastrofie Marcin Wierzchowski, Adam Kwiatkowski i Jakub Opara, pracownicy Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, bohaterowie filmu „Mgła” autorstwa Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej, a także książki o tym samym tytule.


Rozmowa z Marcinem Wierzchowskim

Jak doszło do tego, że rano 10 kwietnia był Pan na lotnisku w Smoleńsku?

Przez cztery lata pracowałem w zespole obsługi organizacyjnej Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zajmowaliśmy się przygotowaniem wizyt krajowych i zagranicznych od strony praktycznej: zamówienia samolotów, dopięcie spraw technicznych. Do moich zadań należała np. pomoc przy zakupie upominków, które Pan Prezydent wręczał. Zajmowaliśmy się rezerwacją hoteli, rozpisaniem kolumn w porozumieniu z protokołem dyplomatycznym, czyli samochodów, którymi będzie się poruszała delegacja z Prezydentem. Zamawialiśmy samolot, catering. Gdy chodziło o przygotowanie wizyty za granicą, to albo ja, albo ktoś z moich kolegów lub koleżanek udawał się wcześniej na wizytę przygotowawczą. W takich wyjazdach uczestniczyło Biuro Ochrony Rządu i osoby z Ministerstwa Spraw Zagranicznych odpowiedzialne za protokół dyplomatyczny. Jeździłem też z kolegami z Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta, zespołu obsługi organizacyjnej i zespołu z Biura Spraw Zagranicznych.
18 stycznia 2010 r. przeszedłem do gabinetu szefa Kancelarii, żeby zajmować się wizytami krajowymi Prezydenta już od strony merytorycznej.

Katyń był szczególnym miejscem z punktu widzenia organizacji wizyt Prezydenta?

Miejsce jest specyficzne, czuje się, że jest wyjątkowe, że tam leżą bohaterowie… już kiedy wkracza się na teren cmentarza. Jak byłem tam pierwszy raz, to mi się włosy na głowie zjeżyły.
Ludzie, którzy tam przyjeżdżają, w szczególności delegacja towarzysząca Panu Prezydentowi, czasami wyłączają się, są trochę nieobecni. Pan Prezydent idzie, a oni się rozchodzą, więc nasza praca polega też na tym, żeby wszystkich jakoś zebrać, żeby nikt nie został: „panie ministrze, pani minister, zapraszamy, bo będziemy jechać, Pan Prezydent już idzie do samochodu, musimy następny punkt szybko…”, bo potem nikt nigdy nie czeka.

Jak wyglądał ten poranek?

Rano do pracy. Podzieliliśmy się, kto gdzie będzie czekał. Byłem na lotnisku razem z kolegą z Biura Spraw Zagranicznych, z ambasadorem Jerzym Bahrem, z bodajże dwoma czy trzema konsulami. Minister Sasin udał się na cmentarz w Katyniu i tam miał oczekiwać Pana Prezydenta i delegacji.

Miało być tak: delegacja wysiada, Prezydent jednym trapem, tym samym schodzi dyrektor Kazana z protokołu dyplomatycznego. Jest powitanie nieoficjalne przez – już nie pamiętam – gubernatora czy wicegubernatora okręgu, pana ambasadora, witają Pana Prezydenta, a pozostali członkowie delegacji wychodzą drugim trapem i zajmują miejsca w autokarach i samochodach. Jest też prezydent Ryszard Kaczorowski, więc i on wychodzi przez główny trap i jest witany.

To była duża delegacja. Czekaliśmy, aż samolot wyląduje, podjedzie kolumna i pojedziemy dalej. Ale stało się tak, że oczekując na lotnisku, w pewnym momencie – ja tak to pamiętam – usłyszałem świst silników tupolewa. Poznałem, bo leciałem nim wiele razy przy okazji różnych wizyt. Zapamiętałem, że potem była cisza. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to: „kurczę, wylądowali”. Powiedziałem do ambasadora Bahra: „panie ambasadorze, jedziemy, chyba wylądowali”.

Pamiętam tylko ciąg silników, bo dzieliła nas spora odległość, mogło być około 800 m. Oczekiwaliśmy na tzw. miejscu postojowym. Samolot powinien wylądować, zakręcić, podjechać bliżej, stanąć i wtedy mogą podjechać schody. Te wszystkie symulacje katastrofy robione przez dziennikarzy… on po prostu dodał ciągu. Tupolew jest specyficznym samolotem, jest bardzo głośny i… nie pamiętam huku! Pamiętam ciszę. Pamiętam tak, że po prostu był świst silników i cisza. To znaczy ja nie zapamiętałem, mój mózg nie zapamiętał, huku. Cisza...

Co było dalej?

Wsiedliśmy do samochodu ambasadora Bahra, zobaczyliśmy, jak ochrona rosyjska, która stała jakieś 15 m od nas, ruszyła przez płytę lotniska w stronę miejsca, gdzie – teraz już wiemy – była katastrofa. My pojechaliśmy za nimi.

Cały czas byłem święcie przekonany, że się nic nie stało. Jechaliśmy samochodem może trzydzieści sekund, może minutę i kierowca mówi: „Chyba coś się stało, chyba coś się stało!” Byłem wkurzony, bo myślałem, że Rosjanie się zagapili, samolot wylądował, a kolumna nie ruszyła. Myślałem, że jak zawsze podejdę pod schody i powiem: „panie prezydencie, panie ministrze – spokojnie, za chwilę wszyscy podjadą, zdążymy”. Że będzie czas na to, żeby… w ogóle nie pomyślałem o tym, że nie ma schodów! Że tam nie będzie schodów! Że te schody są w zupełnie innym miejscu. Przecież nie wysiądą… nie zjadą po linie. Nie przyszło mi to do głowy.

No i dojechaliśmy do takiego miejsca, gdzie… Nie było widać katastrofy, była gęsta mgła, więc do głowy mi nie przyszło, że samolot się rozbił. W ogóle to jakaś totalna abstrakcja.
Wysiadłem z samochodu, zacząłem się rozglądać i zobaczyłem bodajże cztery osoby w białych fartuchach, jak biegną, a inne samochody dojeżdżają za nami z płyty lotniska. Ci w fartuchach wbiegli w las, bo tam był taki mur, który – można go obejrzeć na zdjęciach satelitarnych – odgradza pewną część lotniska. Pobiegłem za nimi. Biegliśmy trzydzieści, pięćdziesiąt, może sto metrów. No i zobaczyłem wrak samolotu.

Dopiero jak zobaczyłem rozbity samolot i to wszystko, to uświadomiłem sobie, że jest katastrofa. Na początku myślałem, że może to nie ten samolot... Że to niemożliwe! Ale na tych wszystkich szczątkach było widać ślady biało-czerwone, znaczy malowania samolotu, i… no i tragedia.

Co Pan zrobił?

Chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do ministra Jacka Sasina. Ciężko jest opisać naszą rozmowę, bo to jest duże wzburzenie, duży stres… i mówię: „Słuchaj, nie przyjedziemy, no bo samolot się rozbił”. A on mówi: „Uspokój się, w ogóle co ty mówisz?!”. Ja mówię: „Stary, wszyscy nie żyją, stoję przed tym”. I on mówi, żebym się uspokoił: „Ale co się stało?”. Ja mówię: „Wszyscy nie żyją! To jest po prostu masakra!”. No i skończyliśmy rozmowę. On potem – teraz już to wiem – wsiadł do samochodu, jechali z kolegami z Biura Ochrony Rządu. Na dwa samochody przyjechali z Katynia na lotnisko i potem przesiedli się w jeden samochód i przyjechali na miejsce katastrofy…

Zadzwoniłem do rodziców, odebrał mój tata, i powiedziałem: „Słuchaj, jakby się coś w telewizji… to ze mną wszystko w porządku”. No i tyle. I cały czas płakałem, byłem załamany.

Był Pan w szoku?

Załamałem się – mówię uczciwie – i świadomość tego, że tam była Kasia Doraczyńska, że tam był Darek (Dariusz Jankowski, pracownik Kancelarii Prezydenta – przyp. red.), z którym się znaliśmy, że był Paweł Wypych, że ci ludzie, którzy po prostu… z którymi obcowaliśmy na co dzień… Olek Szczygło czy… ja teraz tak mówię, ale ta świadomość, że ci wszyscy… że to jest taka tragedia, że nie żyje Prezydent… że te dziewczyny, te stewardesy, także koledzy z BOR-u… gdzie zawsze było sympatycznie, zawsze było grzecznie, miło, koleżeńsko. Byliśmy na „ty”, zawsze się uśmiechaliśmy… One takie zawsze uśmiechnięte, jak wsiadaliśmy na pokład. Wszyscy mówili: „O jejku, bo ta Beatka i Justyna są takie wspaniałe”. Piękne kobiety! I młode, i zawsze wszyscy: „O jejku, bo te dziewczyny to…”. I ta świadomość, że…

Wiedziałem, kto będzie na pokładzie samolotu. Z Kasią rozmawiałem wieczorem, ona już leżała w łóżku i mówiła mi: „Jestem zmęczona, już jutro się zobaczymy”. Ona zawsze była taka miluchna i tak mówi: „Daj mi spokój, jutro się zobaczymy, ja już chcę spać”. Nie wiem, nie rozumiem... jak to się mogło stać?
Rozmawiałem z Jackiem Sasinem i mówiłem: „Nie żyją”, bo ja to wszystko widziałem. Nie wierzyłem, że ktoś przeżył.
A czy byłem w szoku? Nie wiem. Znaczy, łatwo jest powiedzieć, że jest się w szoku. Ja po prostu byłem załamany. Płakałem, można nazwać to jękiem. Tam dochodzili ludzie… nie wiem, ile to trwało.

Dlaczego musiał Pan tam wrócić?

Minister Sasin poprosił, żebym został, bo będzie Jarosław Kaczyński, żebym przypilnował, żeby wszystko wyszło OK. To brat Prezydenta. Dowiedzieliśmy się, że przyleci, trzeba było zadbać, jak przyjedzie, poprowadzić, jeżeli będzie trzeba, zaingerować, powiedzieć „nie, pan Jarosław idzie tu czy tu”.

Naprawdę ciężko jest mi opisać mój stan. Wiedziałem, że to jest kolejne zadanie. Jarosław Kaczyński będzie chciał się pożegnać z Prezydentem… To jego brat bliźniak, wiem, jak emocjonalnie byli związani. Przez te cztery i pół roku pracy z Panem Prezydentem wiedziałem, że bardzo się kochają. Ciężko spotkać ludzi tak do siebie przywiązanych.

Pan Prezydent był z panią Marią kochającym się małżeństwem i czasem byli obiektem drwin z tego powodu, bo pani Maria mówiła: „Leszku, Leszku – spokojnie” albo mu poprawiała krawat na oficjalnych uroczystościach. Jak już więc padło hasło, że przyjedzie Jarosław i trzeba zostać, to myślałem tak: „Dobra, przyjedzie Jarosław, więc muszę być na miejscu, bo jak opuszczę lotnisko, to mogą mnie już nie wpuścić”. Jego wpuszczą, bo to przez ambasadę było załatwione, a ja się bałem, że już z powrotem nie wejdę… Bo chciałem stamtąd pójść jak najszybciej, dla mnie w każdym momencie opuszczenie lotniska byłoby wybawieniem… Tylko Jacek Sasin mówi: „Zostań, proszę cię – przypilnuj”. On wracał do Warszawy, bo był najwyższym rangą urzędnikiem Kancelarii, który nie zginął. No i zostałem.

Co się działo nazajutrz?

Rano wstaliśmy, pojechaliśmy na lotnisko. Wiedzieliśmy już, że przyleci CASA. Czekaliśmy na ministra Macieja Łopińskiego, Pawła Kowala. Przylecieli CASĄ. Odbyła się ceremonia pożegnania – z pełnymi honorami – Pana Prezydenta. Potem wsiedliśmy w samochody, wracaliśmy, ruszyliśmy do Warszawy.
Przyjechaliśmy w niedzielę w nocy. W poniedziałek o siódmej rano byłem w pracy. Chciałem być.

 



Źródło:

 

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Joanna Lichocka
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo