Na początku stycznia 2008 r. rolę koordynatora służb specjalnych przejął premier, ale to jest fikcja. „Gazeta Polska” ustaliła, że Donald Tusk nie odbywa żadnych stałych narad, spotkań i konsultacji z szefami służb. Tymczasem pozostające bez kontroli służby specjalne uzyskały tak silną, a jednocześnie niebezpieczną pozycję, jakiej nie miały przez ostatnie 21 lat. Wskazuje ona na to, że faktycznym szefem rządu jest Krzysztof Bondaryk, którego premier nie odwołał mimo katastrofalnych wpadek. Wiedza, którą zebrał Bondaryk przez cztery lata urzędowania w ABW, jest wystarczająca, by go za rządów PO nikt ze stanowiska nie usunął. Jednocześnie dotychczasowe jego działania pokazały, że dla Platformy jest w stanie zrobić niemal wszystko.
Pod kontrolą służb?
W ubiegłym roku Gromosław Czempiński, były funkcjonariusz wywiadu PRL, a później szef Urzędu Ochrony Państwa, ogłosił, że przekonywał Donalda Tuska i Andrzeja Olechowskiego do założenia Platformy Obywatelskiej. Jak ujawnił Sławomir Cenckiewicz na łamach „Rzeczpospolitej”, Olechowski w okresie PRL został zarejestrowany jako kontakt operacyjny Gromosława Czempińskiego o pseudonimach „Tener” i „Must”.
W czasie gdy Czempiński pełnił funkcję szefa Urzędu Ochrony Państwa, Krzysztof Bondaryk kierował Delegaturą UOP w Białymstoku. W wyborach parlamentarnych w 2001 r. bez powodzenia kandydował do Sejmu z listy Platformy Obywatelskiej, natomiast w latach 2003–2005 był członkiem Rady Krajowej PO. W 2005 r., po wybuchu afery z Anną Jarucką, po której z wyborów prezydenckich zrezygnował Włodzimierz Cimoszewicz, Bondaryk (kojarzony z zakulisową grą służb specjalnych w tej sprawie) odszedł z Zarządu Krajowego PO. W radzie programowej Platformy znalazł się Wojciech Brochwicz, w latach 90. dyrektor w Urzędzie Ochrony Państwa. Pod koniec lat 80. w Białymstoku był on sekretarzem ds. kształcenia ideologicznego i propagandy zarządu wojewódzkiego Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej – prowadził wówczas kursy dla kandydatów do PZPR w Białymstoku. To właśnie Wojciech Brochwicz w 1990 r. zarekomendował Bondaryka Andrzejowi Milczanowskiemu, ówczesnemu szefowi UOP, i dzięki temu Krzysztof Bondaryk został przełożonym białostockiej Delegatury UOP.
Imperium „Bonda”
Obecny szef ABW zapewnił kierowanej przez siebie służbie unikalną pozycję na rynku telekomunikacyjnym. Ten 52-letni oficer jest znany z fascynacji możliwościami, jakie daje praca operacyjna służb. Genezy tej fascynacji należy szukać na początku lat 90., kiedy Bondaryk jako szef Delegatury UOP w Białymstoku zetknął się z oficerami byłej SB.
Bondaryk zna rynek telekomunikacyjny jak mało kto: pracował dla jednego z większych operatorów linii telefonii komórkowej ERA PTC. Według prof. Andrzeja Zybertowicza, Bondaryk to jedna z kluczowych postaci „bandy czworga”, czyli grupy jego dawnych znajomych z UOP odpowiadających w przeszłości za monitorowanie podsłuchów w czterech spółkach telefonii komórkowej, jakie operują na polskim rynku. Zdaniem prof. Zybertowicza ta grupa już w okresie rządów PiS miała prowadzić monitorowanie zainteresowania służb w tym zakresie.
Zbigniew Wassermann nazywał go „szefem szefów”.
Bondaryk, stając w listopadzie 2007 r. na czele ABW, dysponował potężnym kapitałem informacji, jakie dane posiadają operatorzy telefonii komórkowej i jak z nich dyskretnie korzystać. W ten sposób podległa mu służba skoncentrowała swoje wysiłki na nieograniczonym monitorowaniu telefonów obywateli. W ostatnich latach nabrało to rozmiarów niebezpiecznych dla demokratycznego państwa, jakim Polska chce być. Przykładem całkowitego rozpasania i bezkarności ABW była inwigilacja otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, do czego wykorzystano sprawę ujawnienia w prasie poufnego raportu ABW dotyczącego ostrzelania 23 listopada 2008 r. konwoju prezydenta podczas jego wizyty w Gruzji. Śledczy Bondaryka sprawdzali wówczas połączenia i billingi ministrów z Kancelarii Prezydenta, a nawet połączenia telefoniczne niektórych dziennikarzy zajmujących się tą sprawą. Prokuratura zaprzeczyła, że sprawdzane były również billingi prezydenta, ale pojawiły się podejrzenia, że służby sprawdzały „technicznie” połączenia głowy państwa.
Podsłuch taki jest zakładany na krótki okres i nie wymaga zgody prokuratora ani sądu. W tym wypadku chodzi m.in. o sprawdzanie jakości połączeń abonentów. Teoretycznie można na tej zasadzie podsłuchać każdego, a potem zniszczyć dokumenty – dowody takiej operacji. Robią to pracownicy firm telekomunikacyjnych z wydziałów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, zazwyczaj byli oficerowie służb. Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że sprawę ujawnienia raportu ABW wykorzystano jako pretekst do przeprowadzenia inwigilacji otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ujawnienie bowiem dokumentu, który nie był nawet tajny, w żadnej mierze nie uprawniało Bondaryka do inwigilacji urzędników Kancelarii Prezydenta.
Pełna wersja artykułu znajduje się w najnowszym wydaniu „Gazety Polskiej” dostępnej od 22 czerwca.