Windy w czasie alarmu są wyłączane, a wejścia do hotelu zamykamy 15 minut po rozpoczęciu alarmu, wyjaśnia Alina i od razu zastrzega, że korzystanie ze schronu jest dobrowolne i nikt nie stosuje żadnego przymusu.
"Ale większość naszych gości chętnie schodzi do schronu, zwłaszcza, że jest on wyremontowany, ma kilka pomieszczeń i dobry internet. Jest tam też woda, jedzenie, leki, a nawet maski przeciwgazowe"
- dodaje.
"W hotelarstwie pracuję od siedmiu lat, a w tym hotelu od czterech, z których dwa ostatnie są dość ciężkie, a obecny rok jest wręcz tragiczny" - skarży się Alina.
W dniu rosyjskiej inwazji kobieta pełniła dyżur i twierdzi, że na zawsze zapamięta ten poranek. Zdezorientowani i przestraszeni goście, telefony od rodziny, nerwy, płacz i strach – to wszystko, jak twierdzi, pozostanie w jej pamięci. Alina kolejną dobę spędziła w hotelu, bo niektórzy goście nie mieli możliwości wyjechać, musiała się nimi zająć, a nie było nikogo, kto mógłby ją zastąpić. Kierownictwo hotelu, aby się jej odwdzięczyć, pozwoliło, by mąż z dwójką ich dzieci wprowadzili się do hotelu, bo wówczas jeszcze nie planowali opuszczenia Kijowa.
Gdy już wszyscy goście się wyprowadzili, a byli spośród nich też cudzoziemcy, Alina wraz z mężem zastanawiała się, co dalej?
"Zabrzmi to dziwnie, ale decyzję o opuszczeniu Kijowa pomógł nam podjąć... pocisk. Spadł kilkaset metrów od naszego bloku, burząc część sąsiedniego budynku"
- wspomina kobieta. "Szybko się spakowaliśmy, wsiedliśmy do samochodu, który na szczęście był zatankowany, i pojechaliśmy na zachód. Stojąc w ogromnych korkach, wolno pokonując kolejne kilometry, szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. W piątym dniu ucieczki udało się nam wynająć dwupokojowe mieszkanie w Jaremczu, gdzie spędziliśmy kolejne trzy miesiące" - mówi Alina.
Kiedy hotel wznowił działalność, Alina zdecydowała, że wraca do stolicy. Na szczęście, jak mówi, ich dom stał na swoim miejscu.
"Hotel działa, gości nie mamy tylu, ilu mieliśmy niegdyś, ale narzekać nie możemy"
- mówi z optymizmem.