Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Za 27 dni wybory do Bundestagu. SPD na fali albo czerwona miłość Olafa

Niedzielne sondaże przedwyborcze nie miały litości dla chadeków i ubiegającego się o pełną schedę po Angeli Merkel Armina Lascheta (CDU). Na kilka godzin przed pierwszą telewizyjną debatą z udziałem wszystkich kandydatów na kanclerza okazało się, że SPD wysunęło się na prowadzenie, bijąc chadeków o 3 pkt proc. Komentatorzy polityki niemieckiej już nie takie rzeczy widzieli, a od czasu przebitego w 2017 r. balonu Martina Schulza socjaldemokraci nie byli szczególnie popularni. Jednak w przedwyborczej gorączce świat wygląda inaczej, a sądząc po ostatnich sondażach i rankingach popularności, Niemcy – przynajmniej chwilowo – stawiają na czerwone.

pixabay.com/karlherl

A oto najświeższe wyniki sondażu przeprowadzonego dla gazety „Bild dam Sontag” przez instytut Insa, ukazujące preferencje wyborcze Niemców przed wyborami do Bundestagu (odbędą się 26 września): SPD – 24 proc., CDU/CSU – 21 proc., Zieloni – 17 proc., FDP – 13 proc., AfD – 11 proc., Die Linke – 6 proc., inne partie – 8 proc.

21 proc. to najniższa wartość dla chadeków w historii badań Insa. Nic dziwnego, że wyniki sondażu wywołały poruszenie, zwłaszcza przed historycznym spotkaniem telewizyjnym Annaleny Baerbock (Zieloni), Olafa Scholza (SPD) i Armina Lascheta (CDU). Najnowszy sondaż ukazuje też preferencje wyborców co do osoby przyszłego kanclerza; gdyby Niemcy mogli bezpośrednio wybrać nowego kanclerza, zostałby nim kandydat socjaldemokratów Olaf Scholz (31 proc.), na Annalenę Baerbock zagłosowałoby 14 proc. ankietowanych, a na Armina Lascheta – 10 proc.

Liderzy chadeków i Zielonych zaliczają wpadki

Fatalne notowania chadeków prawdopodobnie wynikają nie tylko z ostatnich kontrowersji wokół udziału Niemiec w misji w Afganistanie i mało udolnej akcji ratowania afgańskich sojuszników z lotniska w Kabulu, lecz mogą być także pokłosiem afery z roześmianym Arminem Laschetem wizytującym tereny popowodziowe i słabej kampanii wyborczej CDU. Kampanii nie pomaga też premier Bawarii Markus Söder, zagrzewający do walki kolegów w centrali w sposób, który jedynie uwypukla mankamenty ich strategii lub jej całkowitego braku.

Kiedy w zeszłym tygodniu w Berlinie chadecy z przytupem zainaugurowali w Berlinie swoją kampanię, Armin Laschet pojechał z gospodarską wizytą na berliński Spandau. W towarzystwie m.in. kandydata na przyszłego burmistrza Berlina Kaia Wegnera odwiedzał mieszkańców malowniczej dzielnicy, chodząc od drzwi do drzwi i wręczając Niemcom gadżety promocyjne CDU w lnianej torbie.

Jedna z kobiet na widok Armina Lascheta i jego kompanów wydusiła z siebie „O, Boże!” i zamknęła im drzwi przed nosem. Niezrażeni poszli dalej. Bo i co mogli zrobić. Tego typu incydenty nie służą jednak ani chadekom, ani ich kandydatowi, raczej ośmieszają i tworzą wokół Lascheta otoczkę polityka niskich lotów. I nie pomoże tu nawet czarno-biały portret Lascheta wystawiany obecnie w berlińskiej galerii, którego autor podkreśla, że udało się na nim uchwycić rys „powagi”. Nie tędy droga.

Jednak nie tylko chadecy mają problem. Reklamowanej jeszcze trzy miesiące temu jako „zielona nadzieja Niemiec” Annalenie Baerbock też nie jest do śmiechu. Spadła z wysokiego konia, podobnie jak w ostatniej kampanii wyborczej Martin Schulz. Oskarżenia o koloryzowanie własnego życiorysu i plagiatowanie złotych myśli innych polityków w książce, która miała być lokomotywą jej kampanii wyborczej, zachwiały jej wizerunkiem. Baerbock stała się dziś balastem dla Zielonych. To jej partyjny kolega Robert Habeck, który o mały włos nie stanął na pierwszym stopniu podium zamiast niej, jest dziś ulubieńcem opiniotwórczego tygodnika „Der Spiegel”, typowanym na przyszłego wicekanclerza Niemiec.

Na kanclerza zaś to medium typuje Markusa Södera, czyli bawarskiego „hardlinera”, który co prawda nie zdołał przekonać wszystkich chadeków, że będzie lepszym kandydatem od Armina Lascheta, ale za to konsekwentnie, tak jak niegdyś Friedrich Merz, buduje swój fanklub zasilany przez wszystkich konserwatystów rozczarowanych „systemem Merkel”.

Spory w rodzinie uskrzydlają SPD

A teraz na scenę wychodzi Olaf Scholz. Minister finansów, były burmistrz Hamburga, z jednej strony taki socjaldemokratyczny konserwatysta, z drugiej – polityk przedstawiający się jako feminista, zagrzewający kobiety do boju o polityczne stołki. I ten Olaf Scholz pojawia się na terenach popowodziowych i z nikogo nie żartuje, nikt też nie zarzucił mu fałszowania swojego życiorysu.

Jeżeli już coś mu się zarzuca, to przymykanie oka na afery finansowe za czasu jego burmistrzostwa w Hamburgu, a potem ministrowania w Berlinie. Tylko że nic z tego nie wynika. Komisja śledcza Bundestagu nie stwierdziła winy Olafa Scholza w najgłośniejszym skandalu finansowym powojennych Niemiec (Wirecard). A ponieważ jej prace zakończyły się półtora miesiąca temu, można założyć, że sprawę zamknięto. Nie wygląda na to, by Wirecard miało być dla Scholza tym, czym dla Helmuta Kohla były „czarne kasy” CDU, ale ryzyko zawsze warto wziąć pod uwagę.

W powietrzu wciąż wisi pytanie o to, jak to było możliwe, by czołowa niemiecka firma obsługująca rynek płatności mogła przez kilka lat mydlić oczy inwestorom, zwłaszcza że podlegający Scholzowi Urząd Nadzoru Finansowego teoretycznie trzymał rękę na pulsie. Minister musiał wiedzieć, że coś jest nie w porządku. A skoro wiedział – dlaczego nie zareagował? To pytanie wisi w powietrzu, ale elektorat chyba niespecjalnie chce poznać odpowiedź.

Ta starsza sprawa, z czasów hamburskich, została nawet opisana niedawno w książce, ale na razie nie widać poważnych konsekwencji (czyli strat wizerunkowych) dla kandydata SPD. Wręcz przeciwnie, społeczeństwo niemieckie zdaje się bardziej skłonne do wybaczenia Scholzowi niefrasobliwego stosunku do aferzystów wyprowadzających miliardy niż tego, że Armin Laschet rubasznie żartował w miejscu, gdzie muł i szlam pokryły życiowy dobytek tysięcy ludzi.

Śladem socjaldemokratycznego mitu

Kampanie to plakaty, banery i spoty wyborcze. SPD tym razem zainicjowała dodatkowo kampanię sponsorowania banerów i plakatów przez tzw. zwykłych Niemców. Kto ma chęć, może jeszcze za 150 lub więcej euro wykupić prawo do plakatu z konkretnym motywem graficznym i tym sposobem wesprzeć kampanię SPD. A z okna swojego mieszkania napawać się potem widokiem hasła „SPD – miłość jest czerwona” albo wizerunku Olafa Scholza obiecującego podwyższenie płacy minimalnej do 12 euro na godzinę.

Tyle o plakatach. Są jednak sprawy poważniejsze, uderzające w puls raczej historyczno-intelektualny. Wyborczy spot Olafa Scholza zaczyna się od kanclerskiej przysięgi Helmuta Schmidta, socjaldemokratycznego kanclerza RFN z lat 1974–1982. „Kiedy Schmidt wyprowadzał Niemcy z kryzysu, on [Olaf Scholz] dla ciebie [niemiecki wyborco] zaczynał się angażować w politykę” – informuje głos lektorki. Przysięga zaś kończy się odwołaniem do Boga.

SPD, która pod koniec kampanii wyborczej nieoczekiwanie nabrała wiatru w żagle, wyraźnie stara się przedstawić swojego kandydata jako spadkobiercę wielkiej generacji socjaldemokratów lat 60. i 70. Narracja dyskretnie pomija kolejną epokę lewicowych rządów w już zjednoczonych Niemczech, czyli koalicję SPD–Zielonych pod wodzą Gerharda Schrödera. Pominięcie jest czysto pozorne – dzisiejsza SPD jest raczej dziedzicem Gerharda Schrödera niż Helmuta Schmidta, a sam kanclerz (przyjaciel Putina) to – jak zauważa w rozmowie z „Codzienną” prof. Bogdan Musiał – postać nadal niezwykle wpływowa także za kulisami dzisiejszej niemieckiej polityki.

Przedstawianie wicekanclerza jako spadkobiercy Schmidta to – jak komentuje dla „Codziennej” wieloletni dziennikarz niemieckich mediów i obserwator niemieckiej sceny politycznej Jan Bogatko – pokazanie, że zamierza być samodzielnym liderem, a przyszła koalicja ma raczej powstawać w kontrze do chadeków. Równocześnie – zauważa Bogatko – rysuje się narracja podkreślająca raczej technokratyczny i socjalny rys lewicy: z wyraźnym, choć niewypowiedzianym głośno pozostawieniem na uboczu ideologicznych szaleństw, o które część wyborców podejrzewa Zielonych.

Pozornie nudna kampania

Nie wiemy, czy Olaf Scholz zostanie kanclerzem ani jakie barwy przyniesie koalicja, bo pozornie nudna kampania wyborcza może przynieść jeszcze niespodzianki. Warto jednak pamiętać o historii rządów koalicji SPD i liberałów z lat 70.

Dekada kryzysu naftowego, lewackiego terroryzmu, kontynuacji niemieckiej polityki wschodniej, odprężenia Wschód–Zachód, a potem nowego wyścigu zbrojeń – Schmidt, zwolennik pragmatycznej współpracy gospodarczej z blokiem wschodnim (kredyty dla PRL dały ekipie Edwarda Gierka możliwość przedłużania „socjalistycznej stabilizacji”), był równocześnie twardym rzecznikiem stawiania barier sowieckiej przewadze zbrojnej. Jego znane przemówienie w Instytucie Studiów Strategicznych w Londynie w 1977 r. wyznaczyło trendy powstrzymywania przewagi Układu Warszawskiego w dziedzinie zbrojeń przez NATO w kolejnych latach.

Zresztą pewne rozejście się Schmidta i SPD po utracie władzy wynikało także z różnicy zdań między byłym kanclerzem a partyjną bazą w kwestii rozmieszczania na terenie RFN amerykańskich pocisków Pershing II.

Warto zauważyć, że lata 70. stanowią ważny moment w relacjach niemiecko-francuskich. Jak pisał poznański historyk Jerzy Krasuski: „Stosunki między Francją a RFN poprawiły się znacznie z chwilą objęcia stanowiska kanclerza przez wybitnie pragmatycznie nastawionego i na prawo od idealistycznie lewicowego Brandta stojącego Helmuta Schmidta w RFN, we Francji zaś stanowiska prezydenta przez zimnoekonomicznie rozumującego Giscarda d’Estaing. Ci dwaj mężowie wyjątkowo dobrze się rozumieli, rozmawiając ze sobą notabene po angielsku i przechodząc na ty”.

W starym wywiadzie z połowy lat 60. startujący wówczas do wielkiej kariery Schmidt, pytany przez klasyka niemieckiego dziennikarstwa Güntera Gausa o korzenie swoich lewicowych poglądów, wyprowadza je bez wahania z lat wojennych (wspólnota ze „zwykłymi żołnierzami”) i przemyśleń z obozu jenieckiego. Coś w tym jest – powojenna zachodnioniemiecka socjaldemokracja była jedną z dróg wydobycia Niemiec z historycznej katastrofy. Pragmatyczny kanclerz z nieodłącznym papierosem (czasem z fajką) był jedną z twarzy tej – nie ukrywajmy, że udanej – drogi. Czy ewentualny kanclerz Scholz znajdzie drogę dla swojego kraju w epoce rozpadu i kryzysu zachodniej wspólnoty? I czy polska polityka znajdzie klucz do opartej na zrozumieniu własnych interesów współpracy z takimi Niemcami?

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie, niezalezna.pl,

#Gazeta Polska Codziennie

Olga Doleśniak-Harczuk/Antoni Opaliński