Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Politolog dla Niezalezna.pl: Na Ukrainie wojny nie będzie! Chociaż…

Zapytany o prawdopodobieństwo wojny rosyjsko–ukraińskiej politolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu profesor Roman Backer powiedział, że jeśli Rosjanie racjonalnie myślą, to nie będą mieli ochoty podejmować próby okupacji Ukrainy. Natychmiast bowiem spotkają się z masowym, społecznym oporem. W tym zbrojnym. Poza tym będzie ich to kosztowało ogromnie dużo. Mimo tego – dodał ekspert – wojny nie można całkowicie wykluczyć.

Vitaly V. Kuzmin, CC BY-SA 4.0 <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0>, via Wikimedia Commons

Nad granicą rosyjsko-ukraińską gromadzą się wojska rosyjskie. Ukraińcy zapowiadają, że na przełomie stycznia i lutego może zacząć się wojna. Zdaniem Pana Profesora ta wojna wtedy wybuchnie? A może jednak nie?

Nawet gdybym był wróżką, to i tak nie byłbym w stanie odpowiedzieć na to pytanie. I to nie tylko dlatego, że porządne wróżby nigdy nie są określone w czasie. Porządne, a więc takie, które są oparte choćby na intuicji.

Natomiast jeżeli się obserwuje doniesienia (przede wszystkim medialne), to zawsze trzeba umieć zachowywać rozsądek i odpowiednią dozę krytycyzmu. Jeżeli jakieś państwo przygotowuje agresję na drugie państwo, to oczywiście nigdy nie robi tego demonstracyjnie, na kilka miesięcy przedtem gromadząc wojska tuż przy granicy.

Zazwyczaj wojska koncentruje się przy granicy najwcześniej kilka dni przed atakiem, najczęściej jednak kilka godzin przed. Chodzi o to by można było skoncentrowanymi siłami, zgromadzonymi w danym momencie, natychmiast wyruszyć na podbój danego kraju. W dodatku tych wojsk musi być tyle, żeby przewaga sił nad państwem broniącym się była tak ogromna, aby nie doprowadzić do przedłużającego się konfliktu. Trzeba też zapewnić sobie chociażby wysokie prawdopodobieństwo, że zaatakowane państwo nie uzyska realnej pomocy ze strony swoich sojuszników.

Do tej pory Rosja nie skoncentrowała sił wojskowych wystarczających do tego, żeby opanować cała Ukrainę. Do tej pory, w ukraińskim społeczeństwie nie widać oznak załamania się woli sprzeciwu. Poza tym Rosjanie muszą wiedzieć, że z chwilą gdy opanują Ukrainę, natychmiast napotkają na opór społeczny, w tym i zbrojny. Będzie on przy tym o wiele większy i na bardziej masową skalę, niż to było - na przykład - w Afganistanie. Inaczej mówiąc: można niesłychanie szybko całą Ukrainę podbić. Wojska rosyjskie mogą zaatakować Ukrainę ze wszystkich czterech geograficznych stron świata. Ale ten atak będzie oznaczał potężny poziom blokady gospodarczej (oraz wszelkiej innej) ze strony ogromnej części świata. Tym samym uzależnienie od Chin będzie jeszcze większe niż do tej pory. W dodatku okupacja Ukrainy będzie musiała kosztować Rosję niesłychanie dużo. A tych kosztów nie będzie można zebrać z innych prowincji podporządkowanych Moskwie.

Jeżeli więc tak popatrzymy na ową sprawę, to widać wyraźnie, że grożenie „straszakiem” rosyjskiej ofensywy militarnej jest jedynie pozorne.

Jeśli tak jest, to widać wyraźnie, że mamy do czynienia z grą o charakterze raczej propagandowym. Grą, w której przede wszystkim chodzi o wpływanie na świadomość i ułatwianie sobie podejmowania korzystnych dla siebie decyzji, a nie o coś, co można by nazwać „rzeczywistym zagrożeniem wojennym”. 

Oczywiście, to nie oznacza, że wojny na pewno nie będzie. Często dochodzi do wojen ze względu na przypadek. Na przykład dlatego, że dokonano zamachu na arcyksięcia.

Albo ze względu na to, że wysłano „nie taką” depeszę lub gdzieś użyto niewłaściwych sformułowań. Tego typu prowokacje zdarzają się niesłychanie często. A jeżeli Aleksander Łukaszenko mówi o przywódcy innego państwa, że jest draniem, to mamy do czynienia ze znaczącym pogorszeniem relacji międzynarodowych na poziomie dyplomatycznym. Aby była jasność: obecnie ten styl jest używany przez wielu polityków. I to nie tylko białoruskich.

A co Pan Profesor sądzi o możliwości rozpętania przez Rosję tak zwanej „wojny ograniczonej”? Takiej, która zakończyłaby się zajęciem jedynie „Małorosji”, czyli po prostu wschodu Ukrainy. Wydaje się, że nie byłoby wtedy jakichś ukraińskich działań partyzanckich i wielkich kosztów dla Rosji…

W pierwszej fazie wojny rosyjsko-ukraińskiej w 2014 r., a potem w kolejnych jej fazach w roku 2015, Ukraińcy nie zawsze chcieli iść do wojska. Z naturalnych powodów: przymusowa mobilizacja młodych ludzi nigdy nie jest popularna. W czasie wojny jest tym bardziej niepopularna. Ale protesty matek, które w takiej sytuacji chciały bronić swoich ukochanych synów przed poborem do wojska, odbyły się jedynie na zachodzie Ukrainy.

Kolejny fakt: straszliwe wydarzenia z 4 maja 2014 roku mające miejsce w Odessie, były w ogromnym stopniu przeprowadzone przez kibiców piłkarskich pochodzących ze wschodu Ukrainy. Poziom niechęci, a nawet nienawiści wobec Rosjan, jest bowiem na wschodzie Ukrainy o wiele większy, niż na jej zachodzie.

Eskalacja wojny na wschodzie Ukrainy i zajęcie kolejnych ośrodków administracyjnych, których ludność mówi i myśli po ukraińsku lub swoistą mieszaniną językową, ale przede wszystkim jest patriotami ukraińskimi, tworzyłoby więc takie same kłopoty, jak wtedy, gdyby chciało się opanować całą Ukrainę.

Militarnie armia rosyjska może opanować dowolną część Ukrainy. I to stosunkowo szybko. Przewaga wojska rosyjskiego nad ukraińskim (i to pomimo ogromnych zmian w armii ukraińskiej) jest przecież w dalszym ciągu ogromna. Chodzi tu zarówno o przewagę technologiczną i militarną, jak i w wyszkoleniu. Ale to nie oznacza, że długotrwałe koszty okupacji części terytorium ukraińskiego nie będą niesłychanie niekorzystne dla Rosji. Okupacja cudzych terytoriów z ludnością zdecydowanie niechętną albo wrogą wobec okupanta zawsze jest poważnym problemem dla agresora.

Chciałbym się jeszcze o coś dopytać. Pan Profesor mówił o tym, że Ukraina jest zagrożona z czterech stron. To, kto może ją zaatakować ze wschodu, z północy i z południa jest dosyć oczywiste. Chodzi o Rosję i Białoruś. Ale kto mógłby zaatakować Ukrainę z Zachodu?

Ten Zachód to Naddniestrze - całkowicie odrębne terytorium, kontrolowane przez tak zwanego „Szeryfa”. Ale „Szeryf” i cała ta „Republika Naddniestrzańska” (nie uznawana właściwie przez nikogo na świecie) jest terytorium faktycznie podporządkowanym Moskwie.

W Naddniestrzu mieszczą się (niezgodnie zresztą z wszelkimi umowami) jednostki armii rosyjskiej. A jeżeli przerzuci się tam oddziały wojskowe w odpowiedniej ilości, co może nastąpić w miarę szybko, choć nie bez problemów, to może być ono bazą wypadową od Zachodu. Jednak główną rolą Naddniestrza jest funkcja blokująca, a nie ofensywna.

Nie ma bowiem możliwości sprowadzenia do Naddniestrza – bez ogromnych problemów logistycznych, dyplomatycznych i tak dalej - dużej ilości sprzętu wojskowego i żołnierzy. Ale za to kanały komunikacyjne między Mołdawią i Rumunią a Ukrainą mogą być w każdej chwili zablokowane właśnie przez wojska rosyjskie stacjonujące w Naddniestrzu.

 



Źródło: niezalezna.pl

Eryk Łażewski