Łukasz Kobeszko – analityk Ośrodka Studiów Wschodnich (OSW) - wskazuje na fakt, że na Bałkanach na rzecz Rosji działają liczne tam „partie pokoju”. Poza tym – jak dodał nasz rozmówca – Rosja wciąż jeszcze ma tam silną „soft power” oraz wpływy w obszarze informacji i gospodarki. Zwłaszcza zaś – zaznacza ekspert - w sferze paliwowo-energetycznej!
Bałkany to tradycyjnie sfera wpływów Rosji. Jak teraz – w sytuacji wojny na Ukrainie - wyglądają te wpływy w poszczególnych krajach bałkańskich?
Rosja jest obecnie maksymalnie zaangażowana w wojnę z Ukrainą oraz w wizerunkową „wojnę” z Zachodem. Stąd, w ostatnich dwóch latach, bezpośrednie zaangażowanie Rosji w krajach bałkańskich wydaje się mniejsze niż jeszcze w poprzedniej dekadzie. Co jednak nie oznacza tego, że Rosja całkowicie skreśliła Bałkany jako jeden z elementów swoich strategii w polityce europejskiej. Jednak w stosunku do tego, co obserwowaliśmy w latach poprzedzających regularną inwazję na Ukrainę, wpływy rosyjskie na Bałkanach są obecnie obiektywnie mniejsze w sferze oddziaływania politycznego, a zwłaszcza gospodarczego.
Pozostała jednak sfera „soft power” i wpływów w obszarze informacji, która wciąż jest silna – szczególnie w Serbii i Republice Serbskiej w Bośni. Ale też - w mniejszym stopniu - w Bułgarii. W innych krajach regionu – w Chorwacji, Słowenii, Czarnogórze, Rumunii i Albanii, które zawsze były pod mniejszym wpływem Rosji – te wpływy są dzisiaj jeszcze mniejsze i mają bardziej pośredni charakter: poprzez dawne powiązania gospodarcze, zwłaszcza w sferze paliwowo-energetycznej. Ale też poprzez działalność polityków i partii, które możemy umownie i ironicznie nazwać „partiami pokoju”, głoszącymi zdystansowanie wobec wojny na Wschodzie lub relatywizującymi czynnik rosyjskiej agresji. Z takimi przypadkiem mamy do czynienia chociażby w Słowenii, gdzie lewicowo-liberalno-zielona koalicja rządowa - pomimo deklaratywnego wsparcia dla Ukrainy - wydaje się bardziej aktywna w krytyce działań Izraela w Gazie niż działań Moskwy na Ukrainie.
Nastroje pełne rezerwy wobec pomocy Ukrainie widoczne są też u polityków chorwackich. Takich jak prezydent Zoran Milanović, który często nie szczędzi władzom ukraińskim krytyki, jest przeciwny wejściu Ukrainy do NATO i sceptyczny wobec większej pomocy wojskowej Zachodu dla Kijowa.
Podobną narrację stosuje prezydent Bułgarii Rumen Radew, którego również możemy zaliczyć do przedstawicieli „bałkańskiej partii pokoju”. On również niechętnie odnosi się do przekazywania Ukraińcom uzbrojenia i regularnie podkreśla, że konflikt na Ukrainie może być rozwiązany tylko poprzez dyplomację. W sukurs Radewowi idzie część bułgarskiej sceny politycznej – zwłaszcza prorosyjskie i nacjonalistyczne „Odrodzenie”. Choć również Bułgarska Partia Socjalistyczna. Ruchy te co prawda podkreślają, że chcą działać w interesie obrony bułgarskich interesów narodowych, ale ich narracja obiektywnie wspiera strategię rosyjską. Podobnie możemy powiedzieć o niektórych wypowiedziach i działaniach rumuńskiej partii AUR, która często rozdmuchuje spory ukraińsko-rumuńskie i krytykuje władze w Kijowie.
A jak wygląda sytuacja w Serbii?
Sytuacja w Serbii, a zwłaszcza w Republice Serbskiej w Bośni jest już nieco inna niż w wymienionych wcześniej krajach. Gdyż tam - z jednej strony - media publiczne i prywatne zajmują wyraźnie prorosyjskie stanowisko i w większości deprecjonują racje ukraińskie. Z drugiej jednak strony eksponujący swoje relacje z Putinem prezydent bośniackich Serbów Milorad Dodik jest poza Serbią, Węgrami i mniejszą częścią proserbskich polityków w Czarnogórze, izolowany na scenie europejskiej.
Nieco odmiennie postępuje zaś prezydent Aleksandar Vučić, który z balansowania pomiędzy Rosją a Zachodem uczynił „credo” swojej polityki międzynarodowej.
Serbia zresztą wciąż odmawia przyłączenia się do europejskich sankcji wobec Rosji, choć utrzymuje także kontakty ze stroną ukraińską i nie chce rezygnować z partnerstwa z Zachodem, które próbuje wykorzystać dla własnych korzyści politycznych. W Serbii wpływy rosyjskie utrzymywane są także za pośrednictwem Patriarchatu Moskiewskiego i jego więzi z Cerkwią serbską. Dominująca część hierarchów serbskiej Cerkwi wciąż wykazuje daleko idące zrozumienie dla rosyjskiej polityki i bliskich związków Serbii i Rosji. Firmy rosyjskie zresztą hojnie wspomagają finansowo Serbską Cerkiew Prawosławną (SCP). Na przykład w 2019 r. w Domu Rosyjskim w Belgradzie rosyjska spółka Gasprom Nieft przekazała ówczesnemu patriarsze Serbii Ireneuszowi ponad 6 mln € na ozdobienie freskami cerkwi św. Sawy w serbskiej stolicy.
Patriarcha Porfiriusz zaś, pomimo że tuż u początku rosyjskiej agresji przyjął na audiencji rodzinę ukraińskich uchodźców, nie potępił rosyjskiej inwazji na Ukrainę. A w odniesieniu do wojny używa dyplomatycznego języka, wzywającego do pokoju pomiędzy „dwoma bratnimi narodami prawosławnymi”.
A czy Rosja próbuje doprowadzić do ataku Serbii na Kosowo? W końcu ciągle dochodzi tam do utarczek. A Serbia ciągle się zbroi.
Być może w rosyjskich planach destabilizacji sytuacji na kontynencie europejskim brana jest pod uwagę sytuacja ewentualnej nowej wojny w Kosowie, która w jakiś sposób odwróciłaby część uwagi międzynarodowej opinii publicznej od Ukrainy. Niemniej scenariusz serbskiego ataku na Kosowo jest pod obecną administracją Vučicia praktycznie bardzo mało prawdopodobny. Vučić nie może pozwolić sobie na zerwanie relacji z Zachodem. A do tego doprowadziłby przecież atak militarny na Kosowo. Jak już powiedziałem wcześniej, Vučić uczynił jako zasadę główną swojej polityki balansowanie pomiędzy Rosją a Zachodem i wewnętrzna logika całego stworzonego przez niego systemu upadłaby, gdyby Belgrad dokonał tak radykalnego kroku.
A może Rosja zamierza wzbudzić konflikt zbrojny w Bośni i Hercegowinie, tworząc nastroje wojenne w serbskiej części Bośni i Hercegowiny podzielonej na część serbską, chorwacką i muzułmańską?
Tu podobnie jak w przypadku Kosowa, wybuch nowego konfliktu zbrojnego mógłby być Rosji obiektywnie na rękę, ale realnie, jako powrót do sytuacji w latach 1992-1995, przed układem pokojowym z Dayton, jest bardzo mało możliwy. Milorad Dodik od lat gra nastrojami separatystycznymi, próbuje wybadać, jak daleko może się jeszcze posunąć w krytyce federalnego kształtu Bośni i wpływów administracji międzynarodowej w postaci Wysokiego Przedstawiciela ONZ. Jednak nie ma w swoim ręku aż tyle instrumentów, aby rozpocząć regularną wojnę. Działania Dodika mają mocny wymiar propagandowy i PR-owy. Gdyż rozwija on kontakty nie tylko z Rosjanami i Białorusinami, ale też chociażby z Viktorem Orbanem. Jednak do wojny takiej, jaką pamiętamy z lat 90., jest tu wciąż daleko z powodu niewielkiego potencjału militarnego Republiki Serbskiej w Bośni.
Czy motywem wspomnianych przez mnie działań władz rosyjskich byłoby skupienie uwagi państw Zachodu na Bałkanach i osłabienie – w ten sposób – zachodniej pomocy dla Ukrainy?
Teoretycznie patrząc, byłoby to logiczne. Niemniej musimy pamiętać, że praktycznie od momentu jednostronnego ogłoszenia niepodległości przez Kosowo w 2008 roku, Bałkany Zachodnie nie są już tak ważnym elementem dla całej wspólnoty zachodniej i Europy jak Ukraina i obecnie Bliski Wschód. A zainteresowanie tym regionem nie jest już tak duże, jak jeszcze dwadzieścia czy dwadzieścia pięć lat temu, gdy powszechnie kraje dawnej Jugosławii nazywano „lands of breaking news”. Dzisiaj te „breaking news” docierają raczej z Ukrainy, z Izraela, ze Strefy Gazy lub z Iranu, a nie z Bośni, z Serbii lub z Kosowa.
Mimo różnych napięć, periodycznych (choć znacznie ograniczonych) eskalacji konfliktów w tym regionie i stałego „prężenia muskułów” przez niektórych aktorów w regionie musiałoby tam dojść do rzeczywiście regularnego konfliktu zbrojnego, aby wspomniany rosyjski scenariusz się spełnił. Jego wynik byłby zresztą trudny do przewidzenia i nie wiadomo, czy nie skończyłby się porażką Moskwy, także wizerunkową. Tak że obecna sytuacja polityczna w krajach regionu jest raczej gwarancją, iż do wybuchu takiej formy konfliktu tam nie dojdzie.