Włoch Filippo Ganna wygrał jazdę na czas otwierającą tegoroczny Giro d'Italia. Bardzo słabo spisał się Rafał Majka, który stracił do zwycięzcy aż 2 minuty. - To kolosalna różnica, ale spokojnie. Wyścig dopiero się zaczyna. Wierzę, że Rafał odgryzie się i odrobi straty w górach – twierdzi w rozmowie z Niezalezna.pl były mistrz świata i zwycięzca pięciu etapów Giro Lech Piasecki.
Niezależna.pl: - Rafał Majka był gorszy od zwycięzcy o dwie minuty na zaledwie piętnastokilometrowym dystansie. To przepaść.
Lech Piasecki: - Rzeczywiście, to nie był długi etap. Ale jest zdecydowanie za wcześnie, żeby już skreślać Polaka. Rafał nigdy nie był asem w jeździe na czas. To po prostu nie jego specjalność. Owszem, zdarzały się wyścigi, że potrafił powalczyć i w tej kategorii, ale wtedy był w najwyższej formie. Tak do końca nie wiadomo, w jakiej dyspozycji jest obecnie. Czas pokaże. W każdym razie Majka zna i lubi Giro. Przez kilka lat mieszkał we Włoszech, ścigał się tam, ma swoich kibiców. To powinno mu pomóc. Dodatkowo go zmobilizować. Oczywiście o ile jest w gazie.
- Kto według pana jest faworytem wyścigu?
- Jak zwykle w Giro groźny będzie Vincenzo Nibali, który już dwa razy w karierze triumfował w ojczyźnie. O zwycięstwie w klasyfikacji generalnej na pewno myśli też Brytyjczyk Geraint Thomas. Natomiast nie stawiałbym na mistrza świata w jeździe na czas Filippo Gannę. On już swoje zrobił. Miał wygrać pierwszy etap i tego dokonał. Po cichu liczę też, że w czołówce wyścigu będzie Rafał. Czy stać na wygranie całej imprezy? Nie wiem. Dotąd Majka będąc liderem zespołu, zwykle nie wytrzymywał presji. Ale teraz jest starszym, bardzo doświadczonym kolarzem i powinien sprostać oczekiwaniom. Ale powtórzę – kluczowe pytanie brzmi: w jakiej jest formie? Jeśli w przyzwoitej, to w górach powinien rządzić.
- Tegoroczny Giro d'Italia jest zupełnie innym wyścigiem niż te, które dotąd znaliśmy.
- Przede wszystkim inny jest termin. Chyba po raz pierwszy w historii, wyścig dookoła Włoch zamiast w kwietniu lub maju, wystartował na początku października. W normalnych okolicznościach zawodnicy powoli przymierzaliby się do końcówki sezonu, a tu najpierw Giro, potem Vuelta a Espana. Kolarski świat przez koronawirusa stanął na głowie. Weźmy choćby przygotowania do ścigania. Podczas kwarantanny zawodnicy ćwiczyli na trenażerach, samotnie, w domach... Nie wiem, czy bym to zniósł. Kiedy się ścigałem, nienawidziłem treningów na rowerze stacjonarnym. Nic nie zastąpi jazdy z drużyną po szosie.
- Pięciokrotnie wygrywał pan etapy w Giro. Jest moment z tego wyścigu, który szczególnie utkwił panu w pamięci?
- Wiadomo, że najczęściej wraca się wspomnieniami do zwycięstw. Ale były też dramatyczne chwile, które pozostaną ze mną do końca życia. Podczas mojego pierwszego Giro w 1986 roku, który, podobnie jak tegoroczny, zaczął się na Sycylii, na trasie pierwszego czy drugiego etapu doszło do koszmarnej kraksy. Uczestniczyło w niej kilkudziesięciu kolarzy. Ja też wtedy leżałem na asfalcie. Jednym z tych, którzy najbardziej ucierpieli był Włoch Emilio Ravasio. Wyglądał strasznie. Cały pokiereszowany. Został przewieziony do szpitala, a tydzień później dowiedzieliśmy się, że zmarł. Takich rzeczy nie da się wymazać z pamięci. Dlatego teraz trzymam kciuki za Rafała i pozostałych uczestników wyścigu, żeby bez szwanku dojechali do mety.