Niezależna.pl: Pamięta pan pierwsze spotkanie z Kazimierzem Górskim?
Jacek Gmoch: - Był moim trenerem w Legii. To Pan Kazimierz dał mi szansę debiutu w pierwszym składzie. W towarzyskim meczu z enerdowskim Zwickau do przerwy przegrywaliśmy 0:1. Wszedłem na boisko w drugiej połowie, zdobyłem dwa gole i wygraliśmy 2:1. To był 1960 rok. Mniej więcej w tym samym czasie nastąpił mój debiut w lidze. Towarzyszyła temu zabawna historia. Byłem wtedy na pierwszym roku na Politechnice Warszawskiej. Była sobota. Trening miał się odbyć po południu, więc z grupką kolegów i koleżanek, w tym gronie była również moja późniejsza małżonka, wybraliśmy się na wycieczkę rowerową do Konstancina. To był z Warszawy niezły kawałek drogi. Posiedzieliśmy na łonie przyrody, po czym zebrałem się i wróciłem na zajęcia. Nogi miałem jak z ołowiu. Na treningu poruszałem się jak mucha w smole. Mimo to, Pan Kazimierz zdecydował, że w niedzielę zagram przeciwko Stali Sosnowiec. Zremisowaliśmy 0:0, ale ja o mało nie zapadłem się pod ziemię ze wstydu. Nogi tak mnie bolały, że nie tylko nie mogłem biegać, ale nawet chodzić. Człapałem po boisku. Pan Kazimierz tak się zdenerwował, że na kolejny występ czekałem kilka miesięcy. Nastąpił w Bytomiu przeciwko Szombierkom i podziękowałem trenerowi najlepiej jak można było – zdobyłem dwie bramki. W Legii byłem żołnierzem Górskiego. Pan Kazimierz objął zespół jako młody szkoleniowiec, człowiek z zewnątrz. A w drużynie były kliki starszych zawodników. Nowy trener rozbił układ przez to, że kosztem „starych” rzucał mnie na różne pozycje. Chciał w ten sposób pokazać, że w zespole nie ma piłkarzy nietykalnych, że każdy może stracić miejsce w składzie. W pewnym momencie było tak, że z jednej strony był Pan Górski i ja, a z drugiej cała drużyna. Ale poradziliśmy sobie...
Potem wasze losy splotły się w reprezentacji Polski.
- Warto wspomnieć, że zanim Pan Kazimierz zaproponował mi, abym pomagał mu w kadrze, nasze rodziny zdążyły się już dobrze poznać. Byliśmy sąsiadami na Świętokrzyskiej i na Madalińskiego, a Pan Górski był drużbą na moim ślubie. Nasze małżonki bardzo się polubiły. To właśnie pani Maria Górska przekazała w zaufaniu mojej żonie, że Pan Kazimierz chce mi zaproponować współpracę w reprezentacji. Po raz pierwszy jako drugi trener reprezentacji usiadłem na ławce w kwietniu 1972 roku w Starej Zagorze. W pamiętnym meczu eliminacji olimpijskich z Bułgarią, który z powodu skandalicznych decyzji sędziego Padureanu przegraliśmy 1:3. Od początku eliminacji do Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku, przez same igrzyska i eliminacje mistrzostw świata 1974, pracowaliśmy w kadrze tyko we dwóch. Dopiero potem, jak przyszły sukcesy, złoty medal olimpijski, drużyną narodową i jej otoczeniem zainteresowały się różne czynniki, między innymi służby i zaczęli wsadzać dla reprezentacji swoich ludzi. Kiedy tylko nasz duet odpowiadał za wyniki, to był fantastyczny czas. Jako pierwszy wprowadziłem bank informacji o rywalach oraz wiele nowinek naukowych, które miały zastosowanie w futbolu. Pan Kazimierz był zawsze otwarty na nowości.
Jest jakieś szczególne wydarzenie czy sytuacja, związane z Kazimierzem Górskim, które wciąż tkwi panu w pamięci?
- Dotyczy Janka Tomaszewskiego. Pan Kazimierz za nic nie chciał go w bramce reprezentacji. Nie mógł zapomnieć „Tomkowi” meczu z RFN w 1971 roku w eliminacjach mistrzostw Europy, który przegraliśmy 1:3. Tomaszewskiego okrzyknięto wówczas głównym winowajcą tej porażki. Selekcjoner stracił do Janka zaufanie. Zadra była tym większa, że po meczu z Niemcami, w PZPN pojawiło się silne lobby nawołujące do odwołania Kazimierza Górskiego i zmiany trenera. Byliśmy w Cardiff, gdzie meczem z Walią rozpoczynaliśmy eliminacje do mistrzostw świata w 1974 roku. Pan Kazimierz kręcił nosem, nie widział Janka w bramce. Wreszcie namówiłem go na pewien eksperyment. Otóż zdecydowaliśmy, że z samego rana obudzę Tomaszewskiego i od razu zapytam go, czy jest gotów grać. Tak zrobiłem, „Tomek” potwierdził i to przekonało Pana Górskiego, że nasz bramkarz może stawić czoła Walijczykom. Przegraliśmy 0:2, ale do Tomaszewskiego nikt nie miał pretensji. Bronił bardzo dobrze.
Czego nauczył się pan od Kazimierza Górskiego?
- Spokoju na zewnątrz. Nigdy nie dawał po sobie poznać, że targają nim emocje. Kiedy mówiłem, że media strasznie po nas „jadą”, powtarzał; Jacuś, psy szczekają, a karawana jedzie dalej. Radził, że jeśli chcę być kiedyś pierwszym trenerem reprezentacji, to muszę grać w brydża, pić kawkę i koniaczek. To był wielki człowiek i wspaniały nauczyciel. Był dla zawodników zupełnie innym szkoleniowcem, niż jego poprzednik Ryszard Koncewicz. „Faja” był typem feldfebla, jego zdanie było najważniejsze. O dyskusji nie mogło być nawet mowy. A Pan Kazimierz potrafił słuchać i wyciągać wnioski, po czym i tak wybierał optymalne rozwiązanie.
Jak wyglądało wasze ostatnie spotkanie?
- Pan Kazimierz przebywał już w hospicjum przy Wołoskiej. Kiedy go tam przyjęto, to przez pewien czas leżał na korytarzu, potem trafił do sześcioosobowej sali. Dopiero po interwencji całej drużyny, przeniesiono go w bardziej godne i spokojne miejsce. Kiedy go odwiedziłem drugi raz, przed drzwiami sali stał potężnie zbudowany facet i nie chciał mnie wpuścić do środka. Zrobiłem szum. Mało brakowało, a bym go tam pobił. Hałas wywołał na korytarz Lesława Ćmikiewicza, który wtedy był u Pana Kazimierza i dopiero wówczas wszedłem do trenera. Pan Kazimierz był w ciężkim stanie. Często tracił świadomość. Jednak, akurat podczas mojej wizyty, ją odzyskał. Spojrzał na mnie i tylko powiedział – Jacuś... Łzy popłynęły mi z oczu...