Kilka dni temu ukazał się nekrolog: „Z wielkim żalem zawiadamiamy, że w sobotę 20 grudnia 2014 roku zmarł w wieku 92 lat nasz drogi Kolega mjr WP Henryk Kowal pseudonim "Henryk". Członek Oddziału Specjalnego "Jerzy" Kedywu KG AK, żołnierz i magazynier broni kompanii "Rudy" batalionu "Zośka", uczestnik Powstania Warszawskiego, ciężko ranny na Woli, wieloletni skarbnik, a w latach 2008-2012 także Wiceprzewodniczący Środowiska Żołnierzy Batalionu. (...) Uroczystość pogrzebowa we wtorek 30 grudnia 2014 roku rozpocznie się o godzinie 11.30 mszą świętą w kościele pw. św. Wojciecha przy ul. Wolskiej 76, skąd odjedzie mikrobus do części katolickiej Cmentarza Prawosławnego, gdzie Zwłoki zostaną pochowane o godzinie 12.30 w grobie rodzinnym, kwatera 76, rząd 5, grób 4. Łączymy się w bólu z Rodziną Zmarłego" - Społeczny Komitet Opieki nad Grobami Poległych Żołnierzy Batalionu "Zośka".
- Był cichy i spokojny. Nie rzucał się w oczy, ale był bardzo odpowiedzialny i solidny. Nie dbał o zaszczyty. U nas było tak, że jeden na drugiego mógł zawsze liczyć. Po jego odejściu uświadomiłem sobie, że z „Felka” zostałem już tylko ja jeden – wspomina „Henryka” Henryk Kończykowski ps. „Halicz”, żołnierz plutonu „Felek” i bohater książki „Zośkowiec”. „Ojciec był pracownikiem fizycznym Szpitala Dzieciątka Jezus, tam pracował, a ja przede wszystkim się uczyłem, do 1943 roku. Dopiero w czerwcu 1943 roku skończyłem technikum samochodowe i wtedy poszedłem do pracy już przy pomocy „Zośki”, bo już byłem w tym czasie w „Zośce”, do niemieckiego magazynu Töbens, który zaopatrywał niemieckie sklepy w towary. Woziłem między innymi towary i byłem zastępcą kierownika magazynu” - wspominał Kowal w wywiadzie dla Archiwum Historii Mówionej w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Konspiracja
„Henryk” w wraz z kolegą Staśkiem Krawczykiem odpowiadali za magazyn broni w "Zośce". „Najczęściej nosiłem broń po Warszawie. Zawsze miałem pistolet za paskiem jako obrona i zawsze walizkę z pistoletami, z granatami i nosiłem po Warszawie, tu, tam, na punkty zwrotne. Na szczęście nie mieliśmy wpadki. Myślę, że może dlatego, że byliśmy bardzo grzeczni i wszyscy pracownicy szpitala nas znali, ale nikt nie doniósł. Przypuszczam, że wiele osób nawet się może domyślało, że coś tam jest nie tak, ale nikt nas nie zdradził. Bardzo przyjemnie wspominam ten czas. Ale jednocześnie robiliśmy też akcje. Na placu Napoleona chodziliśmy do kina i wrzucaliśmy zapalone klisze filmowe, które się gasiło i wrzucało się świece dymne, gdy otwierano drzwi przy wychodzeniu albo już jak weszli nowi widzowie. Najczęściej staraliśmy się to wrzucać, żeby był smród, wtedy, jak nowi weszli do kina, jak już chcieli zamykać drzwi. I ludzie uciekali, bo nie wiedzieli, co tam jest. Pamiętam taką akcję. Pamiętam również, że robiliśmy napisy, kotwice na ścianach, na podłogach, na chodnikach. Raz o mało nie wpadliśmy w takiej akcji. Na rogu Alei Jerozolimskich i Lindleya. Podnosimy się, a kilkadziesiąt metrów przed nami idzie niemiecki patrol. Ale udało się wszystko, nie mieliśmy kłopotów. Mieliśmy również asystę, ochronę konwojów” – wspomina.

Fot. Archiwum Batalionu Zośka. Od lewej: Stanisław Krawczyk "Stasiek", Konrad Okolski "Kuba" i Henryk Kowal "Henryk".
Powstanie Warszawskie
Jak wyglądał początek Powstania Warszawskiego na Woli? „Byłem osobiście w naszym plutonie „Kuby”, plutonie „Felek” i dostaliśmy jako pierwsze zadanie zbudowanie zapory, barykady na ulicy Okopowej na wysokości bramy cmentarnej. Wtedy dochodziła tam z drugiej strony ulica Gliniana i na tej wysokości mieliśmy zbudować barykadę. Brama była otwarta, obydwie części bramy zostały zdjęte i oparte o murowany parkan cmentarza. Wykorzystaliśmy na barykadę jeden, może dwa wagoniki, którymi oni wywozili gruz, ale wozili również zabitych Żydów z getta. Ściągnęliśmy tam również dwa wagony tramwajowe, akurat były. Pamiętam, że „Kuba” dzwonił jako konduktor pociąganym dzwonkiem, a „Anoda” dzwonił nogą jako motorniczy. To pamiętam ten moment przed przewróceniem wagonów. (…) Natomiast drugiego dnia rano wjechały dwa czołgi na ulicę Okopową od strony placu Kercelego. Jeden od razu wpadł w dół i oparł się o dom, który w tym dole stał, za ulicą Okopową, naprzeciwko ulicy Mireckiego. Jeden utkwił, a drugi doszedł aż do nas. Tam jest załamanie na murze, gdzie siedział nasz obserwator. Krzyczał „Rzucać granaty!”. Miałem „gamona”, to jest ten duży granat, więc rzuciłem też „gamonem” w kierunku czołgu. Oczywiście, czy doleciał czy nie doleciał, nie wiem, bo przez mur się rzucało, więc nie wiadomo, dobrze czy nie. Czołg uderzył w słup i Niemcy się poddali, już byli w strachu, bo tyle granatów leciało, że się poddali i zdobyliśmy czołg. Pamiętam jeszcze, że „Anoda” wszedł do środka czołgu, „Kuba” również wszedł do środka, bo to już było pod naszą bramą, dziesięć metrów od naszej bramy. Wyciągali wszystko z czołgu. „Anoda” wyciągnął między innymi karabin maszynowy i musiał spróbować czy strzela. Strzelał. Wyciągali mundury, jedzenie, konserwy, rozmaite inne rzeczy. Za chwilę przyszedł rozkaz, że będziemy atakowali szkołę na ulicy Spokojnej" – mówi Henryk Kowal, który drugiego dnia powstania podczas ataku na szkołę został ranny. „Najpierw myślałem, że mi rękę urwało, bo pocisk przeszedł przez łopatkę, przez płuco i przez obojczyk. Miałem strzaskany obojczyk, więc w pierwszej chwili myślałem, że mam rękę urwaną. Ale patrzę, że wisi, poruszałem, w łokciu się rusza, to nieźle w takim razie. Zameldowałem „Kubie”, że jestem ranny i się wycofuję (…) Później, jak już szkoła została zdobyta, to elegancko, samochodem ciężarowym zapakowano nas czterech, wszystkich, których wyliczyłem i przewieziono do szpitala Karola i Marii na Lesznie. Tak że moja działalność skończyła się bardzo szybko, 2 sierpnia”.
Pacyfikacja szpitala na Woli
Niezwykle dramatyczna była pacyfikacja przez Niemców szpitala, w którym przebywał ranny „Henryk”. „5 sierpnia rano. Przyszła sanitariuszka, umyła mi twarz, ręce, nawet coś mi dała do jedzenia, nie wiem zupełnie co, nie pamiętam. Wieczorem już Niemcy przyszli do szpitala. Najpierw wpadło dwóch. Jeden zaczął strzelać przez okno do kogoś za oknem. Wpadł oficer niemiecki i go strasznie zwymyślał, bo podobno strzelał już do swoich. Dwie godziny później weszło znów dwóch, jeden oficer i przyprowadzili tłumacza ze sobą i powiedzieli, żeby opuścić szpital, ponieważ szpital będzie podpalony za piętnaście minut. W związku z tym wszyscy się zerwaliśmy, oczywiście ci, co mogli. Leżałem na sienniku na ziemi, podniosłem się z siennika, przykryłem się kocem obszytym prześcieradłem na głowę, z ręką na temblaku, bo rękę miałem tylko na chuście, nie miałem żadnych opatrunków gipsowych, bo nie było. Skierowałem się do wyjścia. (…) Pamiętam, że już było ciemno, jak mnie Niemiec uderzył kolbą, na szczęście w drugą rękę, kazał mi wstać i iść. Automatycznie wstałem i poszedłem, gdzie mi kazał. To było z piętnaście metrów pod budynek pawilonu, gdzie byliśmy. Pawilon już się rzeczywiście palił, tak że już było ciepło. Tam już nas była grupka, w sumie jak doszedłem, piętnaście osób. Później nas przegnali na front budynku”. ”Henryk” cudem ocalał biorąc na ręce małe dziecko w beciku. Przeżył i przedostał się do szpitala w Podkowie Leśnej.

Fot. Anna Roczkowska. Henryk Kowal
Powrót do Warszawy
"Poszedłem zaraz do pracy, jeszcze zdałem egzamin do Politechniki Warszawskiej, ale niestety matematyka wykładana przez pana profesora Pogorzelskiego mnie pognębiła, natomiast spotkałem dziewczynę, która mi się podobała i ożeniłem się. Później było dwoje dzieci, a później pracowałem w Państwowej Komunikacji Samochodowej. Na początku to jeszcze była organizacja wojskowa, bo zacząłem pracować już 8 czerwca 1945 roku. Byłem zastępcą szefa kompanii do spraw technicznych, taką funkcję miałem. Pracowałem w PKS-ie, w 1958 roku zostałem już głównym dyspozytorem. Dostałem mieszkanie, w którym do dzisiaj mieszkam. Wprowadziliśmy się 31 października 1959 roku. Miałem kłopoty z zameldowaniem się. Trzy miesiące walczyłem, żeby się zameldować w tym mieszkaniu. Pięciu pracowników PKS-u dostało tu mieszkanie, bo to służbowe dostaliśmy, oni mieli od razu z miejsca załatwione meldunki, a ja miałem kłopoty, ponieważ byłem akowcem”. (…) W 1948 roku, to jeszcze wszystko było przed aresztowaniem „Anody”, to dwa razy w tygodniu byłem wzywany do kadr. Był pan Au, który sadzał mnie przy swoim biurku w kadrach, pusty pokój musiał oczywiście być: „Pisz życiorys!”. Przez pół roku pisałem dwa razy w tygodniu życiorysy, ale byłem sprytny i po pięciu, sześciu takich pytaniach napisałem sobie w domu życiorys, nauczyłem się go na pamięć i wszystkie życiorysy potem pisałem takie same. Po pół roku, jak skończyłem pisać życiorysy, to skończyła się rozmowa z panem Au w taki sposób: „Nauczyłeś się już na pamięć tego swojego życiorysu, że nawet przecinki w tym samym miejscu stawiasz”. I odczepił się ode mnie nareszcie. Ale w międzyczasie również miałem jeszcze jeden kłopot. Spotkałem kolegę, „Burego”, Ryśka, który był aresztowany, ponieważ jego rodzice mieli dosyć dużo pieniędzy, bo mieli sklep. Wykupiono go, ale okazuje się, był śledzony. Spotkałem go w tramwaju i odtąd śledzono mnie niestety, przez jakiś czas” - wspominał Kowal.
"Powstanie było konieczne"
Henryk Kowal po latach tak ocenił Powstanie Warszawskie: „Sama myśl Powstania była bardzo dobra, to że były takie warunki, a nie inne, to zostało spowodowane sprawami politycznymi, że Rosjanie do nas nie przyszli. Ale uważam, że Powstanie było konieczne. Może zbyt długo trwało, ale uważam, że było bardzo pożyteczne i konieczne. Ludzie się sprawdzili, wszyscy – dodał.
Wspomnienia Henryka Kowala: ahm.1944.pl
Reklama