"Wszystkim moim drogim przyjaciołom, którzy pamiętali o moich urodzinach serdecznie dziękuję za wspaniałe życzenia i wszystkie miłe słowa, które dzisiaj otrzymałem. Data ta nie jest szczęśliwa, kojarzy się potwornie: z najazdem sowietów na Polskę, z karą śmierci, ktorą wtedy otrzymałem, z moim zeszłorocznym wypadkiem i ciężką operacją, którą wtedy przeszedłem, zamiast napić się dobrej sherry z przyjaciółmi. Ale można też na to popatrzeć z dobrej strony: udało się urwać złemu losowi, ocalić życie, wyratować zdrowie. Więc jest dobrze, a życzmy sobie, aby wszelkie złe pohukiwania i pomrukiwania nad Polską ucichły i żeby nasi wrogowie zajęli się sobą, a nie nami. Wszystkich Was bardzo serdecznie pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję!" - napisał "Gryf".
Cuda, których doświadczył w swoim życiu gen. Brochwicz-Lewiński, opisała Ewa Czaczkowska w książce pt. „Cuda świętej Faustyny” wydanej przez Znak, której fragmenty przytaczamy. Główną rolę w tej opowieści odgrywa mały biało-niebieski obrazek. To wizerunek Jezusa Miłosiernego, z podpisem „Jezu, ufam Tobie”. Obrazek w przededniu wybuchu II wojny światowej dała „Gryfowi” matka, Jadwiga z Piechocińskich Brochwicz-Lewińska. Poniższy tekst ukazał się we wczorajszej "Gazecie Polskiej Codziennie".
Cud pierwszy
17 września 1939 r., w dniu wkroczenia Armii Czerwonej do Polski, podchorąży Brochwicz-Lewiński skończył 19 lat. Trzy dni później grupa żołnierzy, którą dowodził w rejonie Baranowicz, po zaciętej walce została rozbita.
– Bolszewicy zabijali jeńców przez kilka dni i nocy, szczególnie oficerów wyższych stopniem. Przystawiali nagan do potylicy i strzelali – opowiada o sowieckich metodach traktowania jeńców wojennych. 15 oficerów oskarżonych o zadanie Sowietom szczególnie dotkliwych strat postawiono przed sądem polowym NKWD. Był wśród nich młody Brochwicz. Pijany enkawudysta wydał na wszystkich wyrok śmierci.
– Wtedy stał się pierwszy cud: uciekłem z niewoli. Nie wiem, co się stało, ale po zabiciu dziesięciu osób ostatniej piątki, w której byłem, nie rozstrzelano na miejscu. Bolszewicy wsadzili nas do pociągu, aby przetransportować na tereny sowieckie i tam zabić. […] Uciekliśmy.
Cud drugi
W 1943 r. jednego z jego podwładnych złapało Gestapo. Torturowany na zamku w Lublinie, podał nazwisko i adres zamieszkania Brochwicza. Gestapo przygotowało w mieszkaniu Brochwicza kocioł. – W przerwie obiadowej jeździłem rowerem do domu, by coś zjeść i odpocząć. Ale tego dnia, kierowany jakimś instynktem, zostałem w biurze. Nie pojechałem. Po przerwie jeden z robotników powiedział: „Szefie, niech pan uważa, bo przed pana domem stoją gestapowcy. Mają samochód ciężarowy i mały łazik”. […] Brochwicz zaczekał do zakończenia pracy, spakował teczkę, wsiadł na rower i spokojnie ruszył za miasto.
Cud trzeci
Gdyby gen. Brochwicz-Lewiński robił ranking cudów swojego życia, ten byłby na pierwszym miejscu. Wydarzył się w ósmym dniu Powstania Warszawskiego.
Dla Janusza Brochwicza-Lewińskiego walki powstańcze zakończyły się 8 sierpnia 1944 r., gdy dowódca Batalionu „Parasol” kpt. Adam Borys „Pług” skierował jego pluton na cmentarz ewangelicki. – Niemcy rozstawili tam stanowiska ogniowe, zadając powstańcom wiele strat, mieli tę przewagę, że byli w mundurach terenowych, mieli karabiny z lunetami i polowali na dowódców. Strzelali w serce albo w brodę. Jeden ze strzelców wypatrzył mnie. Strzelił mi w brodę – generał pokazuje miejsce, w które uderzył pocisk. – Rąbnął tu, ale kula wyszła tu – pokazuje prawy policzek z blizną. – W chwili gdy dosięgała mnie kula, obróciłem głowę. Akurat w tym momencie. Gdybym tego nie zrobił, kula przeszyłaby mnie na wprost i wyszła tu – pokazuje potylicę. – I byłoby po mnie.
Cud czwarty
W 1945 r. […] w szkockim szpitalu przeszedł operację transplantacji kości – z biodra do szczęki. Było to już 13 miesięcy po tym, jak został ranny, dlatego lekarze nie mieli specjalnych nadziei na rewelacyjne efekty. Dziwili się, że w takim stanie w ogóle żyje. Był dla nich dowodem niebywałych możliwości ludzkiego organizmu.
Cud piąty
Wydarzył się w kwietniu 1947 r. w Palestynie, która była wówczas pod protektoratem brytyjskim. – […] Byłem na patrolu. Z drugim oficerem chcieliśmy obejrzeć kilka domów, w których terroryści mieli kryjówki, aby następnego dnia wykurzyć ich czołgami. I wtedy zostaliśmy napadnięci przez 10 terrorystów. Obaj mieliśmy karabiny maszynowe i pistolety. Udało mi się zabić trzech napastników. Reszta uciekła.
Janusz Brochwicz-Lewiński przez 20 z 38 lat służby w armii brytyjskiej był wysokiej klasy agentem wywiadu.
Cud szósty
Wydarzył się w Lubece w 1948 r., gdy [„Gryf”] ochraniał brytyjsko-rosyjską linię demarkacyjną. Świetna znajomość języków obcych, w tym słowiańskich, była pomocna w przesłuchiwaniu uciekinierów ze Wschodu i wyłapywaniu agentów. Takie zadanie wykonywał też pewnej nocy w listopadzie 1948 r. – Była piąta rano, gdy jechałem łazikiem po wale nad rzeką Łabą, wzdłuż której przebiegała linia demarkacyjna. Wracałem zmęczony po przesłuchaniu kilku osób zatrzymanych przez patrol. Wielokrotnie jeździłem tą trasą. Nagle w moim kierunku poszła seria pocisków – opowiada o scenie jakby wyjętej ze szpiegowskiego filmu. – Rosjanie wzięli mnie na cel.
Z tej pułapki nie miał prawa wyjść żywy. Mechanicy naliczyli w jego samochodzie 18 dziur.
Cud siódmy
Pięć lat później Janusz Brochwicz-Lewiński miał poważny wypadek samochodowy. Jest przekonany, że była to próba zamachu na jego życie. – Stacjonowałem w jednostce w Iserlohn w Westfalii, ale mieszkałem w miejscowości oddalonej o 50 km. Do pracy dojeżdżałem fordem zodiakiem. […] Nagle z bocznej ulicy wyskoczył na mnie wielki dziesięciotonowy samochód. Uderzył mnie w bok. Mój samochód się przewrócił, wpadł do rowu. Zostałem w aucie zakleszczony. Powinienem być trupem na miejscu. […]
– Gdy przyjechała straż ogniowa i rozcinała wóz, żeby mnie z niego wyciągnąć, słyszałem, jak mówiono, że umieram. Lekarz w sanitarce wiozącej mnie do szpitala wojskowego mówił, że jestem tak wykrwawiony, że nie dojadę żywy.
– Wiele razy traciłem wszystko, co miałem, lecz obrazek zawsze odnajdywałem. Może dlatego, że był w legitymacji wojskowej, a potem w legitymacji wywiadu? – zastanawia się.
Cud ósmy i dziewiąty
– Dwa razy chciano mnie wykończyć tu, w Warszawie – „Gryf” zawiesza głos. – Zostałem otruty. Raz w restauracji i raz w domu. W restauracji zamówiłem pieczeń, długo na nią czekałem. Nie smakowała mi, miała lekarski smak. Zjadłem niedużo, resztę zostawiłem na talerzu. Wyszedłem z restauracji, a po 10 min zaczęło mi się w głowie kręcić tak, jak kręci się zabawka-bąk. Nie mogłem chodzić, w domu trzymałem się ściany – opowiada. – Przeżyłem tylko dzięki temu, że nie zjadłem całej pieczeni.
Za drugim razem trucizna miała się znajdować w czekoladkach, które ktoś przyniósł mu w prezencie. – Po 20 min od wyjścia gościa dostałem silnych boleści. Zostałem sparaliżowany – nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą. Byłem sztywny. Nie mogłem pójść do łazienki. Zdołałem tam się doczołgać i miałem szczęście, że zacząłem wymiotować. Leżałem chyba z 10 godz., zanim powoli zaczęło puszczać i mogłem znowu się ruszać.
Reklama