Czytam i słyszę czasem, że nowe rządy w Sztokholmie i Helsinkach zmienią politykę imigracyjną na bardziej restrykcyjną. Tymczasem kolejność jest odwrotna: w tych państwach lewica przegrała wybory właśnie dlatego, że prowadziła w tym zakresie fatalną politykę.
Finlandia prowadziła na tyle złą politykę, że powstała w tym kraju Partia Prawdziwych Finów, której program streszcza nazwa. Na jej czele stanął późniejszy minister spraw zagranicznych tego kraju Timo Soini, skądinąd katolik, co wśród elit politycznych tego kraju zdarza się bardzo rzadko. Ugrupowanie tymczasem zmieniło nazwę na mniej kontrowersyjną dla liberalno-lewicowych mediów („Partia Finów” – PS), przeszło do opozycji wobec rządów socjaldemokratycznych i w ostatnich wyborach w kwietniu 2023 uzyskało 20,1 proc., co było drugim wynikiem, przyczyniając się do obalenia rządu lewicy premier Sanny Marin (jej Socjaldemokratyczna Partia Finlandii uzyskała 19,9 proc.).
Przykładem fatalnej polityki imigracyjnej Helsinek była decyzja ws. otwarcia „korytarza humanitarnego”, do czego zresztą namawiano także, na szczęście bezskutecznie, Polskę. Chodziło o przyjęcie w 1990 r. – wydawałoby się małej liczby – 100 mieszkańców Somalii. Po przeszło trzech dekadach w wyniku dużej rozrodczości, a także akcji łączenia rodzin, na co rząd fiński musiał się zgodzić zgodnie z prawem międzynarodowym, somalijska wspólnota w tym kraju zwiększyła się, bagatela, 300-krotnie i liczy obecnie ok. 30 tys. Somalijczyków. Jak widać, otworzenie nawet małej furtki dla imigrantów może szybko zmienić się w otwarcie na oścież wielkiej bramy do niekontrolowanej imigracji.
Podobna sytuacja miała miejsce w Szwecji, gdzie rządzący tam przez niemal dziewięć dekad od 1931 r. (przez 20 lat rządziła centroprawica) socjaldemokraci stracili władzę w dużej mierze z powodu dramatycznej społecznie polityki imigracyjnej. Latem 2015 r. przykład Szwecji krytykował w czasie swojego sejmowego wystąpienia Jarosław Kaczyński, mówiąc o istniejących tam „migracyjnych gettach”, do których boi się zaglądać nawet szwedzka policja. Prezes PiS był wówczas ostro atakowany, próbowano z niego zrobić islamofoba, choć po prostu mówił o faktach.
W tej sytuacji zmiana władzy była oczywistością. W Królestwie Szwecji powstała nieformalna koalicja dwóch partii, z których jedna należy do Europejskiej Partii Ludowej, a druga do Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Ta pierwsza to Umiarkowana Partia Koalicyjna (jej przywódca Ulf Kristersson został premierem), a ta druga, należąca z PiS do tej samej frakcji w europarlamencie, to Szwedzcy Demokraci kierowani przez Jimmie’ego Åkessona. Formalnie koalicja funkcjonuje na szczeblu parlamentarnym w Riksdagu, gdzie nasi polityczni partnerzy mają szefostwo ośmiu komisji, a w ośmiu kolejnych mają wiceprzewodniczących. W Skandynawii dość często zdarzają się rządy mniejszościowe – tak jest i tym razem. Szwedzcy Demokraci popierają rząd, ale do niego nie wchodzą (z wyjątkiem sekretarza stanu w kancelarii premiera). Wszystko to ma służyć przygotowaniu już formalnej koalicji rządowej po przyszłych wyborach parlamentarnych.
Skądinąd oba kraje skandynawskie to państwa, w których partie należące do EPL i EKR podjęły współpracę rządową – mimo ostrzeżeń władz Europejskiej Partii Ludowej, które chciały otoczyć ugrupowania należące do EKR „kordonem sanitarnym”. Konieczność rewizji polityki imigracyjnej w tych krajach zdecydowała o takich sojuszach. Skądinąd partia Kristerssona uważana była przez długi czas za sytuującą się wraz z chadeckimi formacjami z Beneluxu (Belgia, Niderlandy, Luksemburg) na lewicy Europejskiej Partii Ludowej. Wszystkie one domagały się – przytaczam to jako przykład – wyrzucenia z EPL rządzącego Węgrami Fideszu Viktora Orbána.
Zwracam też uwagę na te zupełnie nieprawicowe ugrupowania w państwach członkowskich UE, które po raz kolejny wygrały wybory, całkowicie zmieniając swoją retorykę w kwestii imigracyjnej. Tak było z Austriacką Partią Ludową (EPL), a także z liberałami (!) w Królestwie Niderlandów – formacja kierowana przez premiera Marka Ruttego wygrała trzeci raz z rzędu, bo w kampanii wyborczej przechwyciła hasła krytykującej ją eurosceptycznej i antyimigracyjnej prawicy. Ciekawe, że ostro potępiające wcześniej taki „antyemigracyjny populizm” międzynarodówki – chrześcijańsko-demokratyczna (EPL) i liberalna (Renew, czyli „Odrodzenie”, dawne ALDE, czyli Sojusz Liberałów i Demokratów) – nawet się nie zająknęły o przejściu swoich partii na jakże ciemną, „migracjosceptyczną” stronę mocy. Zwycięstwo ich, jak widać, rozgrzeszyło...
Po ośmiu latach debat, „ostatecznych propozycji”, szantaży finansowych i emocjonalnych oraz gróźb politycznych w kolejnych krajach członkowskich Unii może dojść do przesunięcia na scenie politycznej w prawo, a także do zmiany rządów. Przykład pierwszy z brzegu to Hiszpania, gdzie w lipcu będą przyspieszone wybory do Kortezów zarządzone przez socjalistycznego premiera Pedra Sáncheza (rządzi od 2018 r.) po klęsce jego PSOE w wyborach regionalnych – partia przegrała wyraźnie z tradycyjnym konkurentem, centroprawicową Partido Popular i nowym wrogiem, czyli należącą do EKR eurosceptyczną i antyimigracyjną partią VOX Santiago Abascala.
Warto podkreślić, że nie tylko sama relokacja jest groźnym rozwiązaniem – to akurat w Polsce widzi się na szczęście powszechnie. Nie mówi się natomiast o innym poważnym zagrożeniu, które stwarza regulacja przyjęta przez Radę Unii Europejskiej na poziomie ministrów spraw wewnętrznych po negocjacjach w latach 2020–2023. Chodzi o konieczność ponownego przyjęcia przez tzw. państwo pierwsze imigrantów, którzy następnie udali się do innego kraju członkowskiego. W przypadku Polski chodzi o przybyszy np. z Afganistanu, Syrii, Iraku czy innych krajów, którzy przez nasz kraj przedostali się do Niemiec. Ostatnio strona niemiecka podnosiła, być może naciągając liczby, a na pewno w celach propagandowo-politycznych, że tylko w ciągu półtora miesiąca na teren Republiki Federalnej z Polski trafić miało 3 tys. osób. Można się domyślać, że w tej liczbie są również osoby, które nie przedostały się do Polski ostatnio, tylko były w niej od dłuższego czasu.
Miecz imigracyjny wisi nad Polską, tym bardziej że z Rady UE regulacja trafia teraz do Parlamentu Europejskiego, który w oczywisty sposób zaostrzy ją w kierunku proimigracyjnym. Dlatego też proponowane przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego referendum dotyczące imigracji – ze względu na koszty zapewne w dniu wyborów – jest konieczne.