Niska frekwencja wyborcza jest zawsze porażką polityków. Oczywiście ludzie powinni korzystać ze swoich praw, a jak nie korzystają, to nie powinni narzekać. Jednak politycy muszą uderzyć się w piersi. Najmocniej Emmanuel Macron, bo ostatnie wybory we Francji miały najniższą frekwencję w historii V Republiki (niecałe 34 proc.!). Również w paru innych krajach UE odnotowano bardzo niską frekwencję.
Chodzi o wybory w Portugalii i Bułgarii. Nad Tagiem były to wybory prezydenckie, a do urn poszło zaledwie 45 proc. obywateli. Dobrze, że zakończyły się w pierwszej turze (reelekcję uzyskał prezydent de Sousa). Z kolei Bułgarzy wybierali parlament – i tu frekwencja wyniosła poniżej połowy uprawnionych! Tutaj błąd popełniły władze, ponieważ nie było możliwości oddania głosu drogą pocztową. Rekordowe absencje nie są jednak specyfiką europejską, skoro i w Ameryce Płd., a konkretnie w Chile, w wyborach lokalnych oraz delegatów do Konwencji Konstytucyjnej absencja wyborcza wyniosła 60 proc.! Akurat Chile uważane jest za bodaj najbardziej zeuropeizowany kraj latynoamerykański – a i to nie pomogło. Czyżby to był kryzys demokracji w obecnym jej kształcie? I żółta kartka dla elit?