Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama

Wystawa sztuki zdegenerowanej

Pisałem tu kiedyś o moim przyjacielu, wybitnym białoruskim malarzu, który niegdyś w drodze na wystawę w Warszawie otrzymał od ichnich „pograniczników” propozycję nie do odrzucenia: albo aresztują jego, albo jego obraz, prześmiewczy portret Łukaszenki jako żulika. Obraz został na Białorusi, artysta też tam później wrócił i zorganizował ruch intelektualnej partyzantki, ale dziś sensacją jest wernisaż całkiem innej artystki, która dyktaturę „bulben führera” wprowadziła w sferę metafizyki. Zatem o sztuce i jej niekiedy nader osobliwych mecenasach…

Aha, ponieważ Mama kazali objaśniać wyrażenia, które nie wszyscy znają, więc tłumaczę: „bulba” to po białorusku kartofel, zatem mowa o niegdysiejszym dyrektorze sowchozu, a od 25 lat prezydencie Białorusi, czy raczej teraz już tylko tymczasowym moskiewskim namiestniku białoruskiej części struktury zwanej ZBiR, czyli Związek Białorusi i Rosji, nowego państwa, które po latach kluczenia „Baćki” nagle się w przyspieszonym tempie realizuje na fali rosyjskiej agresji na Ukrainę.

Bukoliczny portret ukochanego wodza

To z terenu Białorusi atakowały Kijów w pierwszej fazie agresji wojska rosyjskie, to tam teraz montowane jest rosyjsko-białoruskie zgrupowanie ponownie mogące zagrozić stolicy Ukrainy. I w takim właśnie momencie, gdy miński dyktatorek niezależnie od losów tej wojny straci władzę, w stolicy jego kraju – a właściwie już kolejnej prowincji Kremla – z hukiem otwarto wystawę malarską, która apoteozuje i niedoszłego cara ZBiR, i jego groteskową Republikę Bulbańską.

Wystawione tam dzieła, jeśli chodzi o warsztat, odznaczają się siermiężnym prostactwem sowieckiego socrealizmu, ale wzbogaconego o zawiłą metaforykę. Nawet zagnanych tam oficjalnych widzów wprawiło w dysonans poznawczy jedno z dzieł owej młodej zdolnej Swietłany Żigimont, przedstawiające idylliczny rozsłoneczniony pejzaż ze szczęśliwymi parkami młodych, batiuszką ściskającym dziatwę, tańcującymi hopaka kozakami w szarawarach i cerkwią w tle. Na pierwszym planie też na pozór szczęśliwie – dwoje radośnie śmiejących się dzieci w białych na czerwono haftowanych ukraińskich wyszywankach, ale… tu właśnie ujawnia się sens tej fałszywej idylli! Bo wokół tych dwojga w kłębiących się na łące makach widać otwarte trumienki z martwymi dziećmi…

Nam, zachodnim ciemniakom, omamionym amerykańską propagandą, sens obrazu łaskawie wyjaśniła w jednym z wywiadów sama artystka: te żywe ukraińskie dzieci w wyszywankach cieszą się, że ukraińska armia bombarduje Donbas i zabija tamte dzieci!

Głównym wszakże dziełem wystawy był wielki tryptyk, którego część centralną, dwukrotnie co najmniej większą od bocznych, stanowi niezwykle liryczny portret ukochanego wodza narodu białoruskiego, zwanego niegdyś „Baćką”, a dziś najczęściej „Łuką” lub po prostu „kozłem”. Autorka pochlebnego artykułu o wystawie tak opisuje owo dzieło [przekład tekstów mój]:

„...przywódca państwa nie jest tu wyniesiony na piedestał, przysiadł na ziemi pod wiekowym dębem, uosabiającym moc tego człowieka i jego oddanie ojczystej ziemi. […] Główny bohater trzyma w ręku delikatny kwiatek – chaber, jeden z symboli naszego kraju – to wierność tradycjom, zachowanie doświadczeń przodków, szacunek dla ludu. Obok, jako ostateczny argument, leży automat. Odłożony na bok, ale przypomina, że wódz naczelny zawsze jest gotów stanąć do obrony Białorusi. Za plecami »Baćki« rozciąga się znajoma do bólu sielska pastorałka: domki i cerkiewka, krówki i pola, traktor Białoruś i bawiące się ze swymi zwierzaczkami dzieci”.

Cichanouska z laleczkami voodoo

Niestety, tę słodką pastoralną idyllę zakłócają dwa boczne skrzydła tryptyku, utrzymane w zupełnie innej, ponurej kolorystyce, przedstawiające zdrajców ojczyzny – obcych agentów, knujących na zgubę Bulbenlandu. Siedzą tam za stołami zawalonymi okultystycznymi akcesoriami przedstawiciele opozycji, pośród których rozpoznamy Swietłanę Cichanouską. Oddajmy znowu głos dziennikarce fachowego czasopisma o sztuce:

„Boczne obrazy tryptyku uderzająco różnią się od rozświetlonej i może nieco naiwnej części centralnej, gdyż dominuje tu mroczna tonacja. Na dwóch obrazach widzimy litewsko-polski alternatywny »rząd« uciekinierów praktycznie w pełnym składzie. […] Osoby te zajmują się jednym wspólnym podłym działaniem: uprawiają czarną magię, usiłując zrujnować świetlany świat Białorusi. Na ich stołach pełno laleczek voodoo, świec, kart tarota, pentagramów, probówki z jakimś nieznanym płynem, zapewne trucizną”.

Po co się w ogóle tym obrzydlistwem zajmować? Otóż trzeba! Po umocnieniu się narodowych socjalistów u władzy zorganizowano w 1937 r. „wystawę sztuki zdegenerowanej”, czyli skonfiskowanych muzeom i osobom prywatnym dzieł reprezentujących kierunki niepodobające się prostackim wodzom III Rzeszy – wszelkich kubizmów, surrealizmów i innego paskudztwa. Równocześnie odbywała się Pierwsza Wielka Niemiecka Wystawa Sztuki, mająca stanowić dowód wyższości zdrowej sztuki hitlerowskiej nad zgniłą sztuką awangardową. Sowieci nie popełnili błędu kolegów i nawet w takiej formie nie pokazali swemu ludowi dzieł lokalnych degeneratów, zadowalając się zniszczeniem ich i ich autorów także w imię zdrowego i pożytecznego socrealizmu, bliźniaczego zresztą do estetyki hitlerowskiej.

W nowej Rosji po 1990 r. rozhulała się wszelka rozpustna awangarda, a tu dziś trzeba brać za mordę prostym jak cep przekazem: masz z radością iść mordować, palić, gwałcić, a jeśli trzeba – zdechnąć za swoich ukochanych wodzów! To, że nowa-stara sztuka tego typu objawiła się właśnie na Białorusi, też nie jest przypadkiem. Pokorni do niedawna „bulbianie” też się bowiem niebezpiecznie rozbestwili, nie bez podjudzania ze strony podstępnych Polaków, i zamarzyło im się obalenie swojego dyktatorka, a to byłby już dla Moskwy potworniejszy cios w jej prestiż niż cały zbrojny opór Ukraińców.

Mecenas sztuki sprzedajnej

A już tak zupełnie na koniec – nie ma co wybrzydzać na takich „artystów”, że to białoruski postsowiecki prymityw, bo sami mamy nieczyste sumienie. Co, my, Polacy – złote ptacy?! A kto się zachwycał opluwającymi Polskę powieściami natychmiast tłumaczonymi i nagradzanymi w Niemczech autorstwa agenciny autoryteta moralnego?

Któż to kupował setki tysięcy (to już na szczęście minione) nakładu antypolskiej pornoszmaty stworzonej przez „polskiego Goebbelsa”? I któż go kilka dni temu odprowadzał na nasze święte Powązki w otoczce hołdów dla „wybitnego intelektualisty i błyskotliwego publicysty”, jak nie inne autorytety z salonowych wersji jego gadzinówki, twórcy prześmiesznych naigrawań się z polskości, na dźwięk słów „naród polski” plujący jadem na odległość wybitni artyści pióra, pędzla i sceny?

Mecenas tej intensywnej działalności jest oczywisty i nie chodzi mi tu o Moskwę ani Berlin. To tylko mizerni, choć szczodrze wynagradzani najmici, bo choć ich sponsor sporo może, lecz bez nich się nie obejdzie:

„»Żadne dzieło nie może powstać bez współpracy demona« powiada André Gide, jeden z nielicznych znanych mi ludzi, którzy wierzą w diabła i potrafią o nim mówić. […] Jakub Boehme opowiada, że gdy zapytano szatana: »Dlaczego opuściłeś raj?«, ten odrzekł: »Ponieważ chciałem stać się autorem«” [Denis de Rougement – „Udział Diabła”].

Gdy się rozejrzeć po współczesnej sztuce polskiej, jest to jedna wielka nieustająca wystawa ducha zdegenerowanego, w dodatku za nasze polskie pieniądze! Najwyższa pora położyć temu kres, bo inaczej czeka nas ten sam los, co nieszczęsnych mieszkańców Bulbenlandu, których nikt nie spyta, jak by chcieli urządzić własny dom. A jeśli zawalimy, to oni urządzą dom i nam...

Reklama