To było w środę, 16 stycznia. Szedłem sobie ulicą Ordynacką. To ścisłe centrum Warszawy, ulica odchodząca od Nowego Światu. Pełno tu restauracji i knajpek. Przed jedną z nich zobaczyłem grupkę roześmianych mężczyzn kierujących się do zaparkowanego samochodu. Humory wyraźnie im dopisywały, o czym świadczyły podniesione głosy. „Zaraz wracamy” – zakrzyknął któryś z nich do kolegi palącego przed restauracją papierosa.
Wsiadając do auta okazało się, że za wycieraczką znajduje się mandat, prawdopodobnie za parkowanie w strefie bez odpowiedniej opłaty. Jeden z wesołych delikwentów wyjął go i nie tracąc rezonu, machnął przed oczami pozostałym. „Daj spokój, wiesz, gdzie to trafia” – odpowiedział jego towarzysz. Mandat powędrował pod klapę maski. Panowie wsiedli, a ja minąłem ich i poszedłem w swoją stronę. W restauracji odbywało się jakieś spotkanie, któremu nie miałem czasu się przyjrzeć, jednak nie wyglądało na zbyt oficjalne. Ta historia nie miałaby w sobie nic ciekawego, gdyby nie fakt, że jednym z rozbawionych pasażerów obciążonego mandatem samochodu był pewien były poseł, który uwielbiał swego czasu zapewniać o swoich prawych i sprawiedliwych poglądach. Pozostałych również rozpoznawałem z ich politycznej kariery. Oczywiście nie mam pojęcia, gdzie trafi mandat, jednak przeczucie każe mi przypuszczać, że zapłacimy za niego wszyscy. Ta sytuacja przypomina doskonale to, o czym na łamach „Gazety Polskiej” piszemy od lat. Oderwanie od rzeczywistości, butę i bezczelność polityków, którym wydaje się, że to świat jest dla nich, a nie odwrotnie. Wydaje się im, że są bezkarni, niewidoczni, wszechmogący. W tym małym, skomplikowanym obrazku zobaczyłem to po raz kolejny. Personaliów nie podaję celowo, nie mam wszak żadnych dowodów – nie jestem paparazzi, który sytuację uwieczniłby na zdjęciu. Jeśli jednak mandat trafił już „wiadomo gdzie”, będzie to można łatwo sprawdzić. Tylko czy komuś będzie się chciało? Mam nadzieję, bo mnie prawie trafił szlag.