Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
,Piotr Wójcik,
23.08.2018 17:22

Europa wielu prędkości już istnieje

Północ UE spiera się z Południem o kształt strefy euro, a Zachód UE ma zupełnie inne spojrzenie na nową perspektywę budżetową niż Wschód. Większość krajów należy do strefy euro, ale spora część nie, to samo dotyczy strefy Schengen. Różnice w płacach nadal są gigantyczne. Europa wielu prędkości już istnieje. I to od dawna. 

Hasło „Europa wielu prędkości” stało się ostatnio narzędziem dyscyplinowania krnąbrnych członków Unii Europejskiej. Coś w stylu słynnego „jak będziesz niegrzeczny, to ten pan cię zabierze”. Na tej samej zasadzie kraje, którym nie podoba się kierunek integracji europejskiej i głośno wskazują słabości zjednoczonej Europy, miałyby trafić do oślej ławki, w której integracja postępuje dużo wolniej. Znajdą się więc na aucie, na peryferiach Europy, coraz bardziej oddalając się od zamożnego centrum. Jeśli chcemy utrzymać tempo zbliżania się do poziomu rozwoju krajów Europy Zachodniej, musimy być w ścisłym centrum integracji, a to jest możliwe tylko wtedy, gdy nie będziemy zgrywali malkontenta, któremu się nic nie podoba i działa wszystkim na nerwy. Według tej teorii Unia Europejska stanowi bardzo spójną grupę państw, wśród których istnieje generalny konsensus dotyczący kierunków integracji oraz kształtu niezbędnych reform. Państwa UE mają więc niemal identyczne potrzeby, podobnie patrzą na swoje interesy narodowe i zgodnie podążają niebudzącą kontrowersji ścieżką. Dlatego też w tym zgranym gronie zbyt uparte szukanie dziury w całym jest niemile widziane. Problem w tym, że taka wizja UE jest zupełnie wyssana z palca. Kraje Europy różnią się od siebie w sposób czasem wręcz gigantyczny, spory między nimi są na porządku dziennym, a o żadnym konsensusie dotyczącym dalszych kierunków integracji nie ma mowy. Co więcej, wiele krajów Europy świadomie rezygnuje z niektórych obszarów integracji. Inaczej mówiąc, Unia Europejska wielu prędkości istnieje od bardzo dawna, a w każdym razie na pewno istniała już wtedy, gdy do niej wchodziliśmy. I obecnie trudno sobie nawet wyobrazić inny jej kształt.

Europejska mozaika

Unia Europejska jawi się nam jako jednolita koncepcja łącząca wszystkich jej członków niemal w ten sam sposób. Jest jednak zupełnie inaczej, czego najbardziej oczywistym przykładem jest strefa euro. Należy do niej 19 krajów UE, a więc dziewięć nie należy. I nie mówimy tylko o biedniejszych państwach naszego regionu, które cierpliwie czekają w kolejce na wstęp do tego grona. Przecież zamożne Szwecja i Dania zdecydowały się nie przyjmować wspólnej waluty. Także Czechy, które są zamożniejsze od niektórych państw tzw. starej Unii (np. Portugalii czy Grecji), pozostają poza strefą euro. Z drugiej strony – o czym się mało mówi – do strefy euro należą trzy państwa, które w ogóle nie należą do UE. To Watykan, San Marino i Monako. Nie widać na horyzoncie kolejnych kandydatów do strefy euro. Żeby przyjąć wspólną walutę, trzeba przynajmniej dwa lata terminować w ERM2, co z grubsza oznacza konieczność utrzymywania kursu własnej waluty wobec euro w sztywnych widełkach. Obecnie jest tylko jeden taki kraj – Dania. Problem w tym, że Duńczycy tkwią w ERM2 od... kilkunastu lat. I wcale nie palą się do przyjęcia euro, choć mogliby w każdej chwili.

Kolejny przykład to strefa Schengen, której członkowie zdecydowali się znieść kontrole graniczne między sobą. Zniesienie kontroli granicznych jest uważane za bezprecedensowe  osiągnięcie Unii Europejskiej, co jest nieprawdą, bo państwa Rady Nordyckiej (Szwecja, Dania, Norwegia, Islandia, Finlandia i kilka mniejszych wysp) zniosły kontrole na wspólnych granicach już w latach 50., czyli ok. 30 lat przed podpisaniem układu z Schengen. Tu również mamy przeróżne konfiguracje. Są kraje członkowskie UE, które nie przystąpiły do strefy Schengen (to Rumunia, Bułgaria i Chorwacja), takie, które na to czekają, oraz Cypr, Irlandia i Wielka Brytania z innych względów. Są za to cztery kraje strefy Schengen, które w ogóle nie należą do Unii Europejskiej. To Szwajcaria, Norwegia, Islandia i Liechtenstein. Do strefy Schengen de facto należą kolejne trzy państwa spoza UE (Watykan, San Marino oraz Monako), które choć nie podpisały układu z Schengen, nie prowadzą kontroli na swoich granicach.

Kraje Europy Zachodniej pozostające poza UE przyjęły przeróżne modele relacji z Unią. Na przykład Islandia, Norwegia i Liechtenstein należą do Europejskiego Obszaru Gospodarczego (EOG), czyli do wspólnego rynku, oraz do strefy Schengen, ale nie należą do strefy euro ani unii celnej, czyli mogą nakładać własne cła na kraje spoza EOG. Szwajcaria natomiast należy do strefy Schengen, ale nie należy do EOG, unii celnej, ani do strefy euro. Monako, Watykan oraz San Marino należą do strefy Schengen oraz strefy euro, ale nie należą do EOG.

Ośmiokrotne różnice w płacach

Konwergencja to jedno z naczelnych haseł w Unii Europejskiej. Oznacza ono proces zbliżania się krajów do siebie pod względem poziomu rozwoju. O konwergencji w UE dużo się mówi, sporo się też w tej kwestii robi, czego przykładem są liczone w setkach miliardów euro fundusze spójności. Niestety różnice ekonomiczno-społeczne w obrębie wspólnoty są wciąż gigantyczne. Podstawowym wskaźnikiem dotyczącym konwergencji jest PKB na głowę liczony według parytetu siły nabywczej w odniesieniu do średniej UE. Jeśli się spojrzy na te statystyki, to widać, że rozstrzał jest olbrzymi – Bułgaria osiągnęła poziom 49 proc. średniej Unii, a Irlandia 184 proc. Irlandia jest zatem prawie cztery razy bogatsza od Bułgarii. Rumunia osiągnęła poziom 63 proc. średniej UE, a Holandia 128 proc. Te różnice stają się dramatycznie duże, jeśli spojrzymy na średnią godzinową płacę w euro (bez parytetu siły nabywczej) – w Bułgarii średnia stawka za godzinę to 5 euro, a w Danii 42 euro, czyli ponad osiem razy więcej. Różnica w płacach między Danią a Bułgarią jest mniej więcej taka, jak między Bułgarią a niektórymi krajami Afryki. W Rumunii średnia stawka za godzinę to 6 euro, a w Szwecji 38 euro.

Kraje Europy Środkowo-Wschodniej zmagają się z niskimi płacami, za to Europa Południowa cierpi na olbrzymie bezrobocie i wysoki dług publiczny. Bezrobocie w Grecji wynosi 20 proc., a w Hiszpanii 15 proc. Tymczasem w Niemczech 3 proc., w Czechach zaś ledwie 2 proc., czyli 10 razy mniej niż w Grecji. Dług publiczny Włoch wynosi 132 proc. PKB, Portugalii 126 proc. Tymczasem w Estonii to tylko 9 proc., a w Bułgarii 25 proc.

Tak gigantyczne różnice ekonomiczno-społeczne sprawiają, że kraje UE wyraźnie różnią się poglądami na przyszłe reformy w UE. Najlepiej to widać na tle negocjowania przyszłej unijnej perspektywy budżetowej. Austria, Holandia i część innych płatników netto dążą do ograniczenia budżetu UE z powodu brexitu. Sprzeciwiają się temu kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które są beneficjentami unijnych funduszy. Kraje Południa UE chciałyby utrzymania lub nawet zwiększenia środków w budżecie, jednak liczą na to, że w kryteriach, które trzeba spełnić, by otrzymywać środki z funduszy spójności, oprócz PKB per capita pojawią się też inne wskaźniki ekonomiczne (np. bezrobocie, wykształcenie). Na to niechętnie patrzą państwa naszego regionu, gdyż otrzymają wtedy mniej pieniędzy. Krajom południa sprzyja Francja, a krajom Europy Środkowej – Niemcy, które są z nimi bardzo zintegrowane gospodarczo i wymiernie korzystają na funduszach płynących do naszego regionu. Północ Europy, czyli kraje nordyckie, Beneluks oraz Niemcy, chciałyby dodatkowo przenieść część środków ze spójności na innowacyjność, gdyż wtedy popłyną one do ich innowacyjnych gospodarek. To jest za to niezgodne z interesem zarówno Wschodu, jak i Południa.

Długa lista rozbieżności

Także w ramach strefy euro toczy się zażarta dyskusja o jej przyszły kształt. Północ Europy, która ma bardzo zdrowe finanse publiczne, chciałaby wprowadzić sankcje na kraje, które nie przestrzegają kryteriów z ­Maastricht dotyczących długu publicznego i deficytu budżetowego. Nie chce o tym słyszeć oczywiście Południe, które te kryteria regularnie łamie. Południe strefy euro za to bardzo chętnie wprowadziłoby euroobligacje, czyli uwspólnotowiłoby dług krajów strefy. Niemcom na samą myśl o tym cierpnie skóra, gdyż musieliby wtedy odpowiadać także za dług Portugalii czy Grecji. Francuzi chętnie stworzyliby stanowisko ministra finansów strefy euro oraz osobny budżet dla krajów mających wspólną walutę. Nie zgadzają się na to Holendrzy ani Austriacy. 

W zasadzie jakąkolwiek kwestię byśmy przeanalizowali, ujawniłyby się równie duże różnice i napięcia między krajami członkowskimi. Polska wspólnie z krajami Grupy Wyszehradzkiej sprzeciwiła się polityce unijnej dotyczącej migracji. Bardzo źle to odebrał Zachód, naszej postawy nie rozumiały też kraje nordyckie. Za to w sprzeciwie wobec ekspansji wpływów Rosji znajdziemy sojusznika w krajach nordyckich właśnie, ale w Grupie Wyszehradzkiej już nie. Spore różnice znajdziemy także w tak fundamentalnych kwestiach, jak dalsze rozszerzenie UE, stosunki ze Stanami Zjednoczonymi czy kształt brexitu.

Czy to znaczy, że powinniśmy pójść własną drogą i wybrać sobie pojedyncze obszary integracji, tak jak Szwajcaria? Oczywiście, że nie. Mamy zupełnie inne położenie geopolityczne i inne na nas czyhają zagrożenia. W naszym interesie jest być w centrum integracji europejskiej, bo członkostwo w Unii Europejskiej to filar naszej przynależności do Zachodu. Jednak nie dajmy sobie wmówić, że UE jest spójną organizacją, którą my rozbijamy swoimi dąsami, a kraje członkowskie są zgodne w większości kwestii, bo nie są. Nie dajmy się też przekonać, że przyszły kształt reform UE już jest przesądzony i pozostało nam jedynie zgodzić się na nie (czyli np. przystąpić do strefy euro) lub je odrzucić i zostać na aucie. Wręcz przeciwnie, przyszły kształt zmian to wciąż sprawa otwarta i w tej dyskusji powinniśmy być maksymalnie aktywni oraz asertywni. Przecież łatwiej nam będzie funkcjonować w rdzeniu UE, jeśli ta UE będzie ukształtowana w sposób bliższy polskiemu spojrzeniu. Bycie w centrum nie polega na przytakiwaniu i przyjmowaniu tego, co nam powiedzą, bo taka postawa jest właściwa peryferiom, a nie centrum. Istnienie w centrum integracji to solidarne znoszenie wspólnych ciężarów, ale również asertywne stawianie swoich warunków. Potrafią to robić mniejsze kraje niż Polska, więc Polska może to robić tym bardziej.

Reklama