Polska wspiera – i we własnym interesie musi wspierać – Ukrainę. Zaciskamy pasa, nie ma co ukrywać, jako jeden z trzech krajów, który czyni to na największą skalę na świecie: dwa pozostałe są znacznie od nas bogatsze (USA, Wielka Brytania). Nie jest jednak naszą rolą mówić Kijowowi, co ma robić, zwłaszcza gdy chodzi o kwestię ich traktatu pokojowego z Rosją lub zawieszenia broni.
Pojawiające się ostatnio głosy np. w „Gazecie Wyborczej” namawiające Ukraińców, aby zrezygnowali z części swojego terytorium (!), są czymś niebywałym. Po pierwsze faktycznie wspierają Rosję. Po drugie mogą skłócić nas z Ukrainą. Wiem, takie głosy pojawiały się dość powszechnie w Europie Zachodniej, a także ostatnio w USA (Trump w kontekście Krymu). Są one godne potępienia. My jednak przede wszystkim powinniśmy zająć się własnym podwórkiem i sytuacją, w której strona ukraińska może zarzucić nam, że tolerujemy u nas piątą kolumnę, która chce wraz z niemałą częścią Zachodu zmusić Kijów do rezygnacji z przemysłowego Donbasu (o tym była mowa ostatnio w gazecie z ulicy Czerskiej) i Krymu. Nie obchodzi mnie, czy ktoś gra w rosyjskim scenariuszu rolę pożytecznego idioty, czy też jest świadomym, czy nieświadomym agentem wpływu. Dramatyczny efekt jest ten sam.