Historia zatoczyła koło. Do lat 60., a nawet 70. debaty telewizyjne kandydatów na prezydenta USA czy inne polityczne nie istniały. Jednak już przed półwieczem to debaty TV ze wszystkimi gafami i błyskotliwymi wypowiedziami kandydatów zaczęły odgrywać decydującą rolę. Do dziś pamiętamy wpadki Jimmy’ego Cartera i riposty Ronalda Reagana.
Śledząc telewizyjne debaty w Wielkiej Brytanii kandydatów na premiera rządu Jej Królewskiej Mości, mam wrażenie, że wróciliśmy do czasów sprzed sześciu dekad. W decydującej bowiem fazie prawyborów Partii Konserwatywnej znaleźli się świetnie wypadający w TV Rishi Sunak (niczym Kennedy) i słabiej sobie radząca Liz Truss (jak Nixon). Co więcej, w dwóch debatach kandydatów na premiera wszyscy bez wyjątku atakowali Sunaka, któremu w żaden sposób nie przeszkodziło to w wejściu do finału z pierwszym wynikiem. Trzecia debata została odwołana, bo i Sunak, i Truss wycofali się z niej, uznając, że tylko na tym stracą. Telewizja zatem w kampanii wyborczej traci na znaczeniu. Ostatnia poniedziałkowa debata tylko dwójki kandydatów z całą pewnością nie rozstrzygnie o wyniku prawyborów na Wyspach Brytyjskich. I tylko jedno pytanie. Po co Mrs. Truss chce dzwonić do Putina?