Ze względu na brak czasu i dostępu do różnych źródeł informacji niekiedy przeczucie pomaga nam ratować skórę. Czyli dokonujemy analizy na zasadzie najbardziej wiarygodnej dla nas przesłanki, choć nie potrafilibyśmy udowodnić, dlaczego ona taka jest. Decydują o tym albo doświadczenie życiowe, albo nowe, sprawdzone przez nas samych sposoby analizy informacji. Dlatego przeczucia są czasem bardziej trafne niż decyzje podejmowane przez sztaby analityków. Przeczucie jest zaprzeczeniem obiektywizmu, więc nie poddaje się tradycyjnej metodologii. Choć pewnie jako zjawisko można je też badać.
W polityce coraz częściej wygrywają przeczucia. Bardzo dokładnie opisywałem nie tylko przyczyny wojny na Ukrainie, przed jej wybuchem, lecz także udało mi się nieźle naszkicować jej przebieg. Jeżeli ktoś nie wierzy, niech sięgnie po moją wypowiedź z niezaleznej.pl dla TVP INFO z 14 lutego br. Pozwoliłem sobie nie zgodzić się z analizą amerykańskiego wywiadu dotyczącą szybkiego zdobycia Kijowa przez Rosjan (umieściłem też ten tekst w najnowszym wydaniu „Testamentu I Rzeczypospolitej”). Dwa tygodnie po wybuchu wojny amerykański wywiad wojskowy przyznał, że się pomylił i absolutnie nie docenił ukraińskiej armii. Analitycy w USA kierowali się wieloma źródłami informacji, w tym wiedzą o sile państwa Putina i doświadczeniem z 2014 roku, kiedy wojsko ukraińskie oddało Krym bez walki. Dla mnie kluczowe były rozmowy z tymi, którzy tworzyli ukraińską armię. Oni chcieli się bić i szukali sposobów obrony swojej ojczyzny. Ten czynnik okazał się w pierwszych dniach wojny kluczowy, ważniejszy niż uzbrojenie czy przewaga ilościowa. Niepełna wiedza, lecz oparta na dominującym czynniku, okazała się ważniejsza niż mnogość informacji. W czasie wojny ich ilość wynika często z szumu informacyjnego. Ten szum tworzą wszystkie strony i trzeba mieć doskonałą maszynę do ich analizy albo część tego szumu odrzucić i zaufać swojemu doświadczeniu, wybrać to, co naprawdę istotne.
Czy można więc dalej tą samą metodą szukać odpowiedzi na pytanie, co dalej z tą wojną? Gdyby tak, moim zdaniem dominującą informacją powinna być historia rosyjskiego hamburgera. Miał zastąpić tego z McDonald’s. Jednak zamiast mocno niezdrowej, lecz smakowitej kanapki wyszło coś obrzydliwego i chyba zagrażającego zdrowiu. Tak będzie wyglądała Rosja za kilka miesięcy. Rosyjski hamburger zdominuje przemysł, armię i życie mieszkańców. A to oznacza coś więcej niż klęskę w wojnie.