Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Protestujący zabili szanse prawicy

Wstrząsające wydarzenia z Waszyngtonu nie zmieniły tego, że Joe Biden został kolejnym prezydentem USA. Mogą za to bardzo zaszkodzić Republikanom w przyszłości.

Donald Trump jeszcze przed wyborami ostrzegał, że lewica nalega na ułatwienie głosowania zdalnego nie z powodu pandemii a dlatego, że łatwiej je sfałszować. Po tym, gdy okazało się, że przegrał, od początku twierdził, że stało się tak na skutek oszustwa. To, czy miał rację, jest sprawą otwartą. Liczba zgłoszonych incydentów wyborczych faktycznie była ogromna, a próby wyjaśnienia wątpliwości przed sądami spełzły na niczym. Nawet Sąd Najwyższy, do którego Trump powołał trzech sędziów, odmówił rozpatrzenia pozwu Teksasu i innych rządzonych przez prawicę stanów, chociaż ten dotyczył łatwych do sprawdzenia naruszeń Konstytucji przy ustalaniu zasad wyborczych.

Ten brak reakcji sądów sprawił, że wielu zwolenników Trumpa uwierzyło, że system jest przeciwko nim. Sondaże pokazywały, że rekordowo wysoka liczba wyborców Republikanów była przekonana, że demokracja zawiodła i władzom nie udało się dopilnować uczciwości wyborów. To przekonanie mogłoby stanowić ogromny kapitał wyborczy dla Republikanów. Niestety wtargnięcie zwolenników Trumpa do budynku Kapitolu w dużym stopniu to zniszczyło.

Pierwsza kadencja Trumpa zostawiła Republikanom dziedzictwo, na którym mogliby oprzeć konserwatywną rewolucję podobną do tej z czasów Reagana. Galopująca gospodarka i rekordowo niskie bezrobocie zanim uderzyła pandemia. Opracowanie w niecały rok szczepionek na koronawirusa, chociaż eksperci powszechnie kpili, kiedy Trump to obiecał. Sukces Porozumień Abrahama, które po raz pierwszy dały nadzieję na pokój na Bliskim Wschodzie czy przyhamowanie mocarstwowych ambicji Iranu. Szansa na to, że USA zdelegalizują w końcu zabijanie nienarodzonych dzieci. Wszystko to mogło stać się kamieniem węgielnym „czerwonej fali”, która na długo mogłaby odebrać lewicy władzę – a narracja o tym, że władza Trumpa została przerwana przez „skradzione wybory”, nie ważne czy tak było naprawdę, mogłaby zachęcić wyborców Republikanów do pójścia do urn w 2022 i kolejnych wyborach w rekordowej ilości.

Paradoksalnie fakt, że lewica zaczęła ten rok od zdobycia pełni władzy nad USA, też działał na korzyść Republikanów. W Partii Demokratycznej od kilku lat trwa bowiem konflikt pomiędzy umiarkowanymi, establishmentowymi Demokratami i radykalnym, socjalistycznym skrzydłem. Konflikt ten udało się nieco spacyfikować na czas prawyborów i wyborów, co ostatecznie dało Bidenowi władzę. Socjaliści jednak nie poparli go za darmo i już od jakiegoś czasu żądają zarówno stołków dla swoich przedstawicieli jak i wprowadzenia reform, na których im zależy.

Problem w tym, że każdy trzeźwo patrzący na sytuację wiedział, że przy tak niewielkiej przewadze lewicy nie byłoby szans na dalece idące zmiany. Długa kariera Bidena pokazała, że jest on politykiem raczej umiarkowanym, a nawet gdyby chciał pójść na rękę radykałom, to musiałby do tego przekonać absolutnie wszystkich demokratycznych senatorów, w tym Joe Manchina, który zdaniem wielu komentatorów znacznie lepiej pasowałby do Republikanów niż Demokratów. Przy braku szans na radykalne zmiany wszystko wskazywało, że w następne wybory w 2022 roku Demokraci wejdą skłóceni i podzieleni, co dałoby ogromne szanse Republikanom na odzyskanie przewagi w Senacie i Izbie Reprezentantów i ułatwiłoby odbicie Białego Domu w 2024.

Niestety to, co stało się 6 stycznia w Waszyngtonie w dużym stopniu zniszczyło tą perspektywę. W tej chwili Republikanie zamiast myśleć o dalszej strategii i tym, jak obrócić porażkę na swoją korzyść, muszą gasić wizerunkowy pożar. Widać to było podczas certyfikacji głosów elektorskich dla Bidena. Już w wypadku jednego z pierwszych stanów, Arizony, złożyli protest wyborczy. Po zamieszkach protest ten jednak nie znalazł praktycznie żadnego poparcia, a deklarujący złożenie kolejnych politycy szybko się z tego wycofali i reszta posiedzenia odbyła się bez zgrzytów, ostatecznie cementując zwycięstwo Bidena.

Wydarzenia w Waszyngtonie znacznie też osłabiły, o ile całkiem nie zniszczyły pozycję Trumpa w partii. To na ile powtarzanie przez niego tezy o skradzionych wyborach i brak odpowiednio zdecydowanej reakcji na początku zamieszek było im winne nie ma tu zbyt wielkiego znaczenia. Wiele wskazywało, że nawet pomimo swojej porażki w wyborach Trump zostanie republikańskim kingmakerem, którego poparcie i krytyka będą decydowały o karierach. Obecnie jednak kolejni jego sojusznicy, łącznie z wiceprezydentem Pence’m i senatorem Grahamem, próbują się od niego jak najbardziej zdystansować aby oburzenie nie wpłynęło negatywnie na ich kariery. Szanse na to, żeby w dwa lata odbudował swoją pozycję, raczej nie są zbyt duże.

6 stycznia jeszcze długo będzie odbijał się Republikanom czkawką. Sprawi też, że pierwsza – i raczej już jedyna – kadencja Trumpa pozostanie w pamięci nie dzięki sukcesom gospodarki czy polityki zagranicznej, a jako kadencja, w której rozwścieczony tłum zabił szanse prawicy na wielki powrót do władzy.

 



Źródło: niezalezna.pl

#USA

Wiktor Młynarz