Putin zresztą nie jest pierwszy, który wprowadza metody moskiewskiego władcy znanego u nas jako Groźny, choć ten przydomek po rosyjsku oznacza trochę co innego – raczej „straszliwy”. Na systemie opryczniny wzorował się już Stalin, organizując swoją policję polityczną przekształconą z rewolucyjnej Czeka w NKWD, istne państwo w państwie, całkiem jak u Iwana.
Specgrupa od przesiewania życia
Wszak samo słowo wywodzi się od „oprycz”, czyli oprócz czegoś, poza czymś, coś wyłączonego z ogólnych zasad, a jak uważają niektórzy filolodzy rosyjscy z tego samego słowa wywodzi się określenie buntowników z ukraińskich Karpat – „opryszki”. Kudy im jednak do prawdziwych zawodowych oprychów z gwardii Iwana utworzonej przezeń w wyniku klęski poniesionej niespodziewanie z rąk wojsk litewskich pod Czaśnikami w 1564 r. podczas dotychczas pełnego moskiewskich sukcesów podboju Inflant. Ponieważ car nie mógł się mylić, więc trzeba było znaleźć innych winnych i tym się zajęła oprycznina, wydzielona ze struktur państwa specgrupa, która miała „przesiewać życia”, by oddzielić „dobre ziarno prawosławne od plew heretyckiego mędrkowania”.
No i oddzielała, najczęściej razem z głowami „plew”, którymi stali się niefortunni wodzowie wojsk, kniaziowie i bojarzy niechętni władzy Iwana, a potem już każdy, kogo w narastającej do paranoi podejrzliwości car uznał za wroga i zdrajcę. Nic dziwnego, że wielu uciekało do Polski i na Litwę, skąd potem „pierwszy rosyjski dysydent” kniaź Kurbski słał niegdysiejszemu druhowi Iwanowi wykwintnie obelżywe listy, oskarżające go o despotyzm i okrucieństwo. Oprycznicy wymordowali opozycyjnych bojarów i metropolitę z arcybiskupami, odegrali też główną rolę w straszliwej masakrze Nowogrodu w 1570 r., która podobnie jak zbrodnie z wojny inflanckiej odbiła się echem nawet na Zachodzie. Drzeworyt Georga von Hoffa z niemieckiej książki podpisany „Erschreckliche greuliche und unerhorte Tyranney Iwan Wasilowitz”, czyli „Straszliwa, potworna i niesłychana tyrania Iwana Wasiljewicza”, ukazuje cara na koniu, trzymającego włócznię z nabitą na nią ludzką głową, z oprycznikami w tle mordującymi ludzi ogromnymi pałami, wieszającymi ich i nabijającymi na pal.
Okrucieństwo jest niezbędne
Stalin zamówił nawet u genialnego Siergieja Eisensteina film mający ukazać cara jako wielkiego patriotę, który dla dobra ojczyzny musi masowo uśmiercać zdrajców rękami opryczników. Reżyser w II części „Iwana Groźnego” – „Spisku bojarów” – uczynił z nich na ekranie piękne anioły sprawiedliwej pomsty, wznosząc istny ekranowy pomnik despocie, ale i głównemu narzędziu jego terroru – opryczninie, nader czytelnej metaforze stalinowskiego NKWD. Wbrew pochlebnej dla Eisensteina legendzie Stalin był zadowolony z tego, jak reżyser przedstawił jego idola na ekranie, jedyną pretensję, jaką zgłosił wobec niego, było… niedostatecznie podkreślone okrucieństwo Iwana!
„Car wam wyszedł jakiś taki niezdecydowany, przypominający Hamleta. […] Iwan Groźny był bardzo okrutny. Można pokazywać, że był okrutny, ale trzeba też pokazać, dlaczego okrucieństwo jest niezbędne. Jednym z błędów Iwana Groźnego było to, że nie dorżnął on pięciu głównych rodów feudalnych. Gdyby unicestwił te pięć rodów bojarskich, w ogóle by nie było żadnej Smuty. A Iwan Groźny jak kogoś kaźnił, to potem długo się kajał i modlił. Bóg mu w tych działaniach przeszkadzał. Powinien był być jeszcze bardziej zdecydowany” [stenogram rozmowy z 25 lutego 1947, tłumaczenie moje – J.L.].
Samozwaniec - czasu zmiany i zamętu
Odrobiliśmy lekcję opryczniny, która ma na koncie według historyków ze 100 tys. ofiar oraz pierwsze w historii tego paskudnego państwa masowe przymusowe przesiedlenia podbitej ludności, przejdźmy więc do drugiego kluczowego słowa, które z obrzydzeniem wyrzekł w rozmowie z reżyserem satrapa – „smuta”, czyli „zamęt, czasy zamętu”, które nastały w państwie zrujnowanym i upadłym duchowo przez zbrodnie kremlowskiego szaleńca.
Jako że w przystępie szału zabił szykowanego na dziedzica tronu carewicza Iwana, następcą Iwana Groźnego został niezgułowaty Fiodor I, za którego rządy sprawował brat carskiej żony Borys Godunow. Gdy ten zaś po bezpotomnej śmierci Fiodora został carem, objawił się całkiem żywy i dziarski kolejny syn Groźnego, Dymitr, jako jeden z licznych pretendentów do tronu rozchwianego kraju. Co prawda przyszyto mu w Rosji przezwisko Samozwańca (I, bo po jego gwałtownej śmierci objawił się i II), ale wybitny historyk Wasyl Kluczewski wbrew oficjalnej wersji w swej „Historii Rosji” twierdzi, że być może był on prawdziwym synem cara, a przynajmniej sam w to wierzył, więc żadnym samozwańcem nie był.
Jak wiadomo, smuta skończyła się wybraniem przez zdesperowanych upadkiem kraju bojarów królewicza polskiego Władysława Wazę na cara, którym wszakże nigdy nie został, ale i kilkuletnim pobytem na Kremlu polskiego „ograniczonego kontyngentu wojskowego”. Wygnanie wstrętnych Lachów z Moskwy w 1612 r. obchodzone było co roku za cara, a niemogący – jak i oni – przeboleć tej upokarzającej rosyjską dumę historii Putin z rocznicy tej uczynił w 2004 r. Dzień Jedności Narodowej obchodzony 4 listopada.
Przełóżmy sobie to wszystko na obraz dzisiejszej sytuacji: znów na Kremlu rządzący samowładnie groźny osobnik, szaleniec albo patologiczny okrutnik. Znów seria początkowo zwycięskich wojen – pobicie tatarskich chanatów, oderwanie od Litwy Połocka, atak na Inflanty… albo: zbrojne podporządkowanie sobie Gruzji i oderwanie 20 proc. jej terytorium, zajęcie Krymu, podbój Donbasu – tym razem 20 proc. Ukrainy okupowane i włączone do Rosji, a gdy na wojnie zaczyna iść niedobrze – Moskali złoi czy to Batory, czy to Zełeński – rozpoczynają się masowe represje wewnątrz kraju i nawet najbliżsi współpracownicy i generałowie okazują się zdrajcami, a wierny dotąd lud trzeba ująć w jeszcze mocniejsze karby, by go nie dopadł wirus buntu.
Ostatni obrót koła historii?
A potem nieuchronny krach państwa zrujnowanego ekscesami władcy, obca interwencja, okupacja Moskwy. Tym razem też może się nie obejść bez nader demokratycznego samozwańca, od dawna przygotowanego do tej roli przez wywiad Bundesrepubliki, zarabiającego na legendę bojownika w putinowskim łagrze. Kto by tam pamiętał, że radośnie akceptował rosyjską napaść na Gruzję w 2008 r. Może nie uważałem, ale gromkich potępień agresji na Ukrainę z jego ust nie słyszałem. Ale dla marzących o jak najszybszym podjęciu interesów z Moskwą każdy samozwaniec dobry.
I aby się nie skończyło jak w XVII w., nie można dopuścić do osadzenia na Kremlu klona ukochanego przez postępowy świat „Gorbiego”. Co prawda wybór na prezydenta USA Bidena źle w tej sprawie rokował, ale po afgańskim blamażu podkręcił go Pentagon i teraz nieco bez przekonania założywszy reaganowskie okulary, grzmi o rosyjskim imperium zła i śle na Ukrainę tony uzbrojenia. Mnie, jako czułego na historyczną symbolikę, ucieszyło szczególnie włączenie się do naszego Paktu kraju, który w tamtej wojnie o Inflanty, czyli dzisiejszą Łotwę i Estonię, był faktycznie sojusznikiem Moskali przeciw Litwie i Koronie. Dziś Szwecja ma szanse odkupić winy także za potop, bo jeśli już coś topić, to tylko razem – zbrodnicze imperium.
Kiedy więc znów zadzwoni na Kremlu telefon, to wcale nie będzie Emanuel: „Ałło! Russkij wojennyj priestupnik, idi ** ***!”.