Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
,Michał Kuź
06.08.2024 13:00

Niemcy przeciw, a nawet za Trumpem. Taka ma być rola Tuska

Mało co w niemieckiej polityce jest tak pełne pozorów, skrywanych emocji i snów o globalnej potędze jak relacje transatlantyckie. USA wywołują u naszych zachodnich sąsiadów huśtawkę emocji, ale i zmuszają ich do uczenia się na własnych błędach. To, co nas, Polaków, musi szczególnie w obecnej sytuacji bulwersować, to fakt, że Olaf Scholz w roli antyamerykańskiego unijnego bulteriera obsadził Donalda Tuska, sam zaś gra dużo ostrożniej.

Współrządzący obecnie w Niemczech socjaliści (SPD) postawili sobie za punkt honoru, aby tym razem nie dać się zaskoczyć ewentualnej prezydenturze Donalda Trumpa i ponieść łatwym antyamerykańskim emocjom, które poprzednia kadencja Trumpa w Niemczech wyzwoliła. Niemieccy socjaliści na konwencję republikanów w Milwaukee wysłali więc specjalną delegację pod wodzą rzecznika frakcji ds. polityki zagranicznej, Nilsa Schmidta. Sam Schmidt powiedział dziennikarzom, że SPD chce być „lepiej przygotowana na możliwe zwycięstwo Trumpa” i takie podejście to „część roztropnej polityki zagranicznej”. 

Klich za Magierowskiego – obniżenie rangi ambasady w USA

W tym samym czasie rząd w Warszawie starał się natomiast kolanem przepchnąć, i to wbrew prezydentowi Dudzie, kandydaturę Bogdana Klicha na ambasadora w Waszyngtonie. Tak, tego samego Bogdana Klicha, który na platformie X nazwał niedawno Donalda Trumpa politykiem „niezrównoważonym i nienawidzącym demokracji”. Aby umożliwić byłemu politykowi PO objęcie placówki, odwołano do tego przedwcześnie ambasadora Marka Magierowskiego, który nawet przez krytyków poprzedniego rządu określany był jako niezwykle zdolny fachowiec. Ponieważ miałem okazję pracować krótko dla MSZ w tym czasie co ambasador Magierowski, powiem wprost: osobiście uważam go za jednego z najzdolniejszych dyplomatów swojego pokolenia. Kogoś, kto nam wszystkim w MSZ zawsze i autentycznie imponował. 

Jak ocenić te wszystkie ruchy? Cóż, zupełnie nie odbiegają one od polityki samego premiera Donalda Tuska, który od objęcia władzy nie przepuszcza okazji, byle tylko atakować Donalda Trumpa. Co nie pozostaje za oceanem niezauważone i spotkało się już nawet z ostrą repliką kandydata republikanów na wiceprezydenta J.D. Vance’a. Najszerszym echem odbiły się ataki Tuska pod adresem republikanów, którzy powinni się jakoby „wstydzić” tego, że blokowali pakiet pomocy militarnej dla Ukrainy. Nie twierdzę przy tym, że republikanie czynili słusznie. Podejście Donalda Tuska bardzo jednak różniło się od działań prezydenta Andrzeja Dudy, który za zamkniętymi drzwiami starał się przekonać Donalda Trumpa do tego, by jego polityczni stronnicy nie blokowali wsparcia dla Kijowa. Zdaniem wielu obserwatorów misja Dudy miała decydujący wpływ, iż finalnie Partia Republikańska zdecydowała się przyjąć kompromis wypracowany przez speakera Mike’a Johnsona. Tusk tymczasem nie ustępował: w wywiadzie dla telewizji Bloomberg nazwał Trumpa politykiem „prorosyjskim” i wykazującym „antyukraiński sentyment”. Nie przepuścił też okazji, aby żartować sobie ze spraw sądowych, które się obecnie toczą przeciwko Trumpowi. 

Po co Tusk atakuje republikanów i Trumpa?

Doszło do tego, że nawet w mediach przyjaznych rządowi zaczęto się zastanawiać, czemu służą tak ostre ataki na republikanów. Zwyciężyła teoria, że Donald Tusk chce się w ten sposób uwiarygodnić na salonach europejskich, zwłaszcza w Berlinie i Paryżu, które dotąd mogły uważać Polskę za zbyt proamerykańską. Artur Bartkiewicz napisał wtedy (17 kwietnia) na łamach „Rzeczpospolitej”, że polski premier najwyraźniej doszedł do wniosku, iż polityka Donalda Trumpa będzie wyglądała tak, że „w relacjach z nim trzeba będzie ustawiać się albo po jego stronie, albo po stronie UE. A Tusk, w odróżnieniu od PiS, w Unię wierzy”.

Wszystko pięknie, tylko że po pierwsze premier Tusk w zamian za swoją wierność wobec suwerennej UE nic, a nic nie otrzymał ostatnio ani w Paryżu, ani w Brukseli, ani w Berlinie. Nie ma bowiem wspólnych zakupów amunicji państw Unii, nie ma wzmocnienia Tarczy Wschód, nie ma niemieckich odszkodowań dla żyjących ofiar, nie ma zapowiadanego przekazania Polsce łodzi podwodnych i wspólnych z Niemcami projektów militarnych. Jest za to uruchomienie wobec Polski na szczeblu UE procedury nadmiernego deficytu, jest też rosnąca presja na społeczeństwo związana z kosztami Zielonego Ładu. Po drugie dyplomacja transatlantycka Olafa Scholza i Emmanuela Macrona była znacznie ostrożniejsza. Nikt tam wprost nie atakował Trumpa, choć wyrażano nadzieję, aż do ostatniego momentu, że prezydent Biden pozostanie jednak w wyścigu. Po trzecie wreszcie moje źródła w Berlinie mówią mi, iż niemieccy dyplomaci zaczynają wręcz unikać spotkań i konsultacji ze stroną polską. Nie ma woli konkretnych działań w żadnej z ważnych spraw, jest za to coraz więcej dystansowania się do polityka źle się ostatnio kojarzącego, jakim stał się nagle Donald Tusk. Ktoś, kto dziś w dyplomatycznych kręgach jest pomału postrzegany jako przedpotopowy liberalny radykał, zwolennik antypopulistycznego zamordyzmu w Polsce i czołowy wróg Trumpa w Europie. Czy to nie paradoks? 

Niemcy a Trump

Oczywiście niemieckie elity mają z definicji ograniczone zaufanie do Trumpa, podobnie jak zresztą Trump do nich. Niedawno dał temu wyraz w wywiadzie dla „Die Welt” Richard Grenell, były amerykański ambasador w Berlinie i żelazny kandydat Trumpa na fotel sekretarza stanu. Równocześnie jednak Grenell stwierdził w tymże wywiadzie, że jeśli Niemcy będą podchodzić poważnie do swoich sojuszniczych zobowiązań w ramach NATO, to nie widzi przeciwwskazań do współpracy również z ekipą Scholza. Podkreślił przy tym, że w jego odczuciu presja Trumpa na członków NATO, by zwiększali swoje wydatki na obronność, zadziałała, a więc – wbrew rozmaitym insynuacjom 
– Trump pozostawił sojusz silniejszy, niż go zastał. 

Niemcy po cichu liczą, że nastroje izolacjonistyczne większości amerykańskich republikańskiego elektoratu mogą się Berlinowi w pewnym zakresie opłacić. Mówił o tym również w wywiadzie dla „Die Welt” Viktor Orbán po swojej niespodziewanej wizycie w Moskwie i Pekinie. Prawdopodobnie premier Węgier udał się tam jako cichy wysłannik Olafa Scholza, co zresztą Orbán sam w wywiadzie sugerował. Równocześnie zapowiadał jednak też, że wiąże duże nadzieje na trwałe rozwiązanie dyplomatyczne na Ukrainie z ewentualną prezydenturą Trumpa. 

Rozwiązań dyplomatycznych oczekują też oczywiście Niemcy. Nie oszukujmy się więc, jest tu pole pewnej synergii. Różnica polega na tym, że Berlin w pierwszej fazie wojny wysyłał już sygnały, jakoby liczył się z podbiciem Ukrainy przez Rosję, co nie przeszkadzałoby w dalszych rozmowach z Kremlem. Dla Amerykanów, nawet dla Trumpa, takie przemodelowanie układu sił w Europie nigdy nie było akceptowalne. Ich stosunek do Rosji nie zakłada bowiem wyznaczania jej rozległych, wyłącznych stref wpływów, tak jakby Moskwa była równorzędnym partnerem dla Waszyngtonu. Chodziłoby raczej o wyznaczenie Rosji pewnego miejsca w globalnym ładzie, w którym dominującą rolę odgrywałyby USA. Na tym opierały się pomysły „resetu”, czyli porozumienia z Rosją – i za czasów George’a W. Busha, i za Baracka Obamy, i w końcu podczas pierwszej prezydentury Trumpa. Rosja tymczasem konsekwentnie te propozycje odrzucała i musiała mierzyć się z konsekwencjami. Jeśli i tym razem odrzuci to, co Trump jej zaoferuje, oceniając trzeźwym okiem biznesmena rosyjski potencjał i wagę na globalnej scenie politycznej, sytuacja się powtórzy. Biorąc pod uwagę imperialną mentalność rosyjskich elit oraz silne uzależnienie Moskwy od Pekinu, uważam zaś, że nawet przy najlepszych chęciach Trumpa do trwałego zbliżenia Federacji Rosyjskiej z USA po prostu nie dojdzie. 

Inaczej byłoby, gdyby globalne przywództwo USA zupełnie się załamało, a relacje z Rosją UE pod niemieckim przywództwem ustalała samodzielnie. W takiej sytuacji Władimir Putin mógłby liczyć na znacznie więcej. Dla części niemieckich elit uwolnienie się spod amerykańskiej kurateli byłoby jednak grą wartą świeczki, nawet za cenę konieczności większych ustępstw wobec bloku chińsko-rosyjskiego. W Niemczech skrajna prawica i lewica, czyli AfD i Die Linke, mówią już o tym wprost. Politycy SPD jedynie przebąkują między wierszami i czekają na to, jak sytuacja się rozwinie. 

W roli antytrumpowego bulteriera obsadza się otwarcie Donalda Tuska. Historykom pozostanie ustalenie, na ile zadecydowała w tym aspekcie niefrasobliwość samego premiera, a na ile nieformalne naciski. Na pewno nie jest to działanie na rzecz budowania mocnych relacji transatlantyckich i zważywszy na to, jak ważne są one z punktu widzenia polskiego bezpieczeństwa, należy uznać, iż szef rządu nie działa zgodnie z interesem swoich obywateli.
 

Reklama