Co więcej, od 17 lat władzę sprawują partie, które teoretycznie są jej zwolennikami. Mimo to w ciągu dwóch dekad nie wbiliśmy nawet łopaty. To wiele mówi o horyzontach klasy politycznej. W kwestii atomu powinien panować ponadpolityczny konsensus, który będzie zakładał kontynuację projektu nawet w przypadku zmiany władzy. Powinien, ale go nie będzie. Po prostu nadal wielu polityków, a także wiele środowisk opiniotwórczych jest bardziej zainteresowanych biznesem niż jakąś racją stanu. Dodatkowo dziś decyzję o atomie podjąć jest jeszcze trudniej niż w 2005 czy 2007 r. W każdym bowiem momencie może zostać przegłosowane w UE, że atom to brudne źródło energii. Może się okazać, że wydamy 105 mld zł, a w Brukseli w 2040 r. powiedzą: rozbierajcie, bo już nie można. I co? I nic. Odpowiemy oburzeniem. Tak jak dzisiaj. A na koniec rozbierzemy, bo będziemy się bać, chyba słusznie, wpadnięcia w rosyjską orbitę. Że gwałt i że boli. A kogo to obchodzi?
Między młotem a kowadłem
Kwestia energii stała się w ostatnich tygodniach paląca. Dominują oczywiście komentarze mówiące o złej Unii, która narzuciła system ETS. Tymczasem każdy dostrzegał już kilkanaście lat temu konieczność budowy elektrowni atomowej.