W kluczowych sprawach diagnoza szefa PiS okazała się prawdziwa, a działania po prostu skuteczne. Wizja Lecha Kaczyńskiego polskiej polityki zagranicznej była pierwszą uwzględniającą potencjał wielkiego narodu od czasów Józefa Piłsudskiego. Dzisiaj tę wizję w oczywisty sposób kontynuuje Jarosław Kaczyński. Z tego właśnie powodu nie zawsze identyfikując się z PiS-em, do którego nigdy nie należałem, wspierałem przywództwo na polskiej prawicy właśnie Kaczyńskiego. Rok 1993, kiedy to prawica teoretycznie zdobyła najwięcej głosów, a sromotnie przegrała wybory, był wystarczającą nauczką, by zastosować pewien formalny redukcjonizm: jeżeli coś dzieli siłę obozu patriotycznego, należy to wyeliminować nawet kosztem pewnych strat. Warunek tu jest jednak jeden: to ciągle musi być obóz patriotyczny. I za to największą odpowiedzialność ja i wielu podobnych składamy na Jarosławie Kaczyńskim. Zawsze występowałem przeciwko każdej próbie rozbicia kierowanego przez niego obozu, mimo że miałem całkiem obiecujące propozycje, gdybym do tych prób przystąpił. W 2009 roku od tego niemal zależało utrzymanie „Gazety Polskiej”, a przynajmniej obecnej ekipy w redakcji. Po Smoleńsku liczba sugestii, że mógłbym sobie darować tego Kaczyńskiego w zamian za odrobinę spokoju i oczywiście mógłbym sobie darować upór przy badaniu wersji zamachu – naprawdę była spora. Na mnie takie propozycje działały jak czerwona płachta na byka. Skończyło się to paroma fajerwerkami z udziałem służb specjalnych, prokuratury i wyrzuceniem paru prezesów z naszych spółek.
Od wyborów prezydenckich w 2015 roku okazało się jednak, że Kaczyński ma wielu przyjaciół, których naprawdę nie znał. Nawet mnie to nie oburzało. Tak się życie toczy. Na Nowogrodzkiej pojawiam się wtedy, kiedy umawiam tam z kimś ważnym wywiad. Jeżeli miałem coś do przekazania rządzącym, to na ogół były to sprawy naprawdę istotne dla życia publicznego albo państwa. Generalnie coraz mniej chętnie przyjmuję zaproszenia nawet na oficjalne imprezy. W tłumie lizusów i załatwiaczy czuję się fatalnie. Od wizyt na salonach tysiąc razy wolę spotkania z klubami „Gazety Polskiej”. Oczywiście tak jak tysiące klubowiczów, kiedy trzeba się zmobilizować, jedziemy do Warszawy, a choćby i na Węgry. Nie oczekuję niczego. Może tyle, że po latach zasłużyłem na odrobinę szacunku. I dlatego jak widzę jakiegoś młokosa, który mówi mi, co powinienem, a czego nie powinien robić w swoich mediach, uważam to za brak szacunku. Kiedy bliżej nieznany z umiejętności, zasług, a często i zdolności intelektualnych prezes państwowej spółki albo szef jego marketingu pyta mnie, co dla niego zrobiłem, też uważam to za brak szacunku. Kiedy rozlicza się moich dziennikarzy, którzy nadstawiali głowę, by zrobić w tym kraju przełom, z tego, że nie trzymają z tym czy z tamtym, a jednocześnie konkurencja, która ślizgała się po salonach III RP albo brała pieniądze od oligarchów, jest pokazywana jako wzór, to uważam to za brak szacunku. Spokojnie znoszę problemy finansowe, osobiste zagrożenie czy niesprawiedliwe ataki ze strony wrogów. Liczba absurdalnych orzeczeń sądów ostatnio przebiła wobec mnie to, co działo się za Tuska. Tak już widać musi być i jest to cena, którą trzeba płacić za bycie sobą. Starzeję się jednak i nie starcza mi cierpliwości do ludzi, którzy nie potrafią się zachować. Proszę mnie więc nie winić, że paru wkrótce postawię do pionu.