Jego brak może się zemścić, tak jak miało to miejsce w wypadku amerykańskiej reakcji na polską ustawę o IPN-ie. Jawny i prowadzony cywilizowanymi metodami lobbing zagraniczny nie jest przy tym w USA niczym nadzwyczajnym. Wprost przeciwnie. Dzisiejszy Waszyngton to przecież nowy Rzym, stolica globalnego Pax Americana. Mieszają się tam rozmaite interesy, słychać różne języki i akcenty języka Szekspira. Kontrowersje wokół kampanii Trumpa i rosyjskich wpływów polegają na tym, że Rosja ma opinię gracza, który lobbuje, stosując metody nielegalne. Jednak to, że Turcja wynajmuje specjalistyczne firmy konsultingowe, Saudowie poprzez pewną fundację dołożyli się do kampanii Hillary Clinton, a firmy z Kataru wykupują na pniu reklamy w CNN-ie, nikogo już nie dziwi.
Jak to się robi w USA
Pierwszą zasadą lobbingu jest to, że nie chodzi ani o obiecywanie konkretnym osobom publicznym korzyści majątkowych, ani o dzielenie się poufnymi informacjami, ani o robienie tzw. brudnych kampanii (również w internecie). Te metody są dość prymitywne i typowe dla Rosjan. Lobbing polega raczej na budowaniu możliwie szerokiej koalicji polityków i organizacji pozarządowych podobnie oceniających dane kwestie. Oczywiście zachodzi tu pewna wymiana usług. Organizacje pozarządowe i profesjonalne firmy są często powiązane z państwami lub zagranicznymi firmami i mają na uwadze ich interesy. Politycy amerykańscy szukają z kolei pomocy w zmobilizowaniu wyborców i pozyskaniu zamożnych darczyńców łożących na kampanie. Do tego potrzebują też chwytliwych argumentów, by móc obronić swoją politykę. Instytucje lobbystyczne starają się im to wszystko zapewnić, a politycy obiecują w zamian przychylne przyjrzenie się ich postulatom. Może nie jest to najładniejszy sposób uprawiania polityki, ale w USA powszechny.
W tym rozumieniu do względnie rozpoznawalnych grup lobbystycznych w USA należą m.in.: izraelska, turecka, grecka, arabska, ormiańska i chińska. Mniej lub bardziej lobbują dziś jednak w Waszyngtonie w zasadzie wszystkie poważne państwa i narody. Dziennikarze często piszą o ich działaniach w atmosferze lekkiego skandalu. Dla lobbystów liczy się jednak tylko skuteczność, a nie opinia o ich moralności. Często dochodzi też na tym tle do spektakularnych bitew lobbingowych. Ciekawym przykładem jest pojedynek turecko-ormiański. W 2010 r. „Washington Post” donosił, że Turcja obsypuje pieniędzmi wszystkich waszyngtońskich lobbystów, by zatrzymać rezolucję o ludobójstwie Ormian. Turcja tylko w latach 2007–2008 na lobbing wydała rzekomo ponad 3 mln dol. (jak na owe czasy było to dużo, dziś stawki są jednak znacznie wyższe). Ankara musiała płacić sama, bo w USA brakowało wykształconych oddolnie organizacji tureckiej diaspory. W tym oddolnym lobbingu specjalizował się za to główny oponent Turcji, czyli lobby ormiańskie, do którego należeli utożsamiający się z ormiańskością kongresmeni, lokalni politycy, a nawet dyplomaci. Efekt był połowiczny. Komisja Spraw Zagranicznych w Izbie Reprezentantów zatwierdziła rezolucję o ludobójstwie, jednak tureckim lobbystom udało się przekonać przywódców większości do odroczenia głosowania, a część reprezentantów do wycofania swojego poparcia. Rezolucja w efekcie nie była głosowana. Jednak Ormianie nie złożyli broni i zaczęli energiczniej lobbować na poziomie poszczególnych stanów. Dziś większość z nich uznała fakt tureckiego ludobójstwa. W 2017 r. Senat USA ludobójstwo oficjalnie upamiętnił.
Jak to robi Izrael
Za mistrza lobbowania w Kongresie nie bez powodu uznawany jest jednak Izrael. Dzieje się tak dlatego, że państwo żydowskie zawsze umiało działać wielotorowo i porozumiewać się z organizacjami zarówno z prawa, jak i z lewa. Przedwojenna polityka żydowska w USA bywała wprawdzie kojarzona ze środowiskami o lewicowym nastawieniu, jednak po wojnie bardzo szybko pojawiły się też środowiska, które wyciągały do Izraela rękę z prawej strony, często porzucając dawny lewicowy radykalizm. Koronnymi przykładami są słynni neokonserwatyści, jak chociażby Norman Podhoretz czy Irving Kristol, a potem jego syn Bill. Oczywiście część diaspory, która dziś w 2/3 głosuje na Demokratów, z czasem stawała się coraz bardziej liberalna i sceptyczna wobec syjonizmu. Nie znaczyło to jednak, że wszelkie kontakty z lewą stroną sceny politycznej zostały utracone. Tymczasem Izrael znalazł jeszcze lepsze środki perswazji w rozmowach z politykami republikańskimi, nawiązał mianowicie kontakty z ewangelikalną prawicą. To dlatego, jak słusznie zauważył niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” historyk Philip Earl Steele, najliczniejszym oficjalnie proizraelskim NGO jest CUFI (Christians United for Israel). A więc organizacja, której przesłaniem jest to, że zapisanym w Biblii obowiązkiem ewangelikalnego konserwatysty jest obrona sprawy Syjonu. Sam Benjamin Netanjahu opisał CUFI jako „kluczową część izraelskiego bezpieczeństwa narodowego”.
Tradycje podobnych do ideologii CUFI prądów prosyjonistycznych w amerykańskim protestantyzmie sięgają jeszcze wieku XIX. Jednak, jak sugerują John Mearsheimer i Stephen Walt, chrześcijański syjonizm nie stałby się tak politycznie prominentny, gdyby nie współpraca z takimi organizacjami żydowskimi, jak American Israel Public Affairs Comittee i Conference of Presidents of Major American Jewish Organizations. Przykładowo: 2017 AIPAC wydało na lobbing w Senacie aż trzy razy więcej niż CUFI, co znaczy, że ma on nadal większe wpływy w legislatywie. To zresztą znamienne, że CUFI jako formalna organizacja powstała dopiero w roku 1992. Dokonana na łamach „Rzeczpospolitej” przez Steele’a redukcja izraelskiego lobbingu tylko do organizacji chrześcijańskich jest więc pewnym uproszczeniem. Warto jednak podkreślić swoisty „ekumenizm” i ponadpartyjność organizacji proizraelskich.
Polska niemoc
Polski lobbing, czy to w sprawie polityki historycznej, czy w innych kwestiach, jest zaś w USA doprawdy mikry. Nie uruchamiamy w pełni ani naszego potencjału ekonomicznego, ani demograficznego. Tymczasem głos Polonii nigdy nie liczył się w wyborach amerykańskich tak jak teraz. To Polonia jako jedna z kluczowych grup przerzuciła swoje poparcie ze wspieranego w poprzednich wyborach kandydata Demokratów. Do tego stany, które dały Donaldowi Trumpowi zwycięstwo, jak choćby Michigan (9,3 proc. – 854 tys. osób polskiego pochodzenia), Wisconsin (8,6 proc. – 497 tys.) czy Pensylwania (7,23 proc. – 824 tys.), to stany, w których Polonia bardzo się liczy. Gdyby Hillary Clinton wygrała tylko w tych trzech stanach, zostałaby pierwszą w historii USA panią prezydent. Według oficjalnych danych tylko we wspominanych stanach do zwycięstwa zabrakło jej zaś niecałych 80 tys. głosów. To odpowiada kilku dużym polskim parafiom.
Istniejące organizacje polonijne, zwłaszcza te zrzeszone w Kongresie Polonii Amerykańskiej, są jednak niechętne bezpośredniemu politycznemu zaangażowaniu. To zrozumiałe – są to bowiem organizacje, które historycznie miały profil raczej kulturalno-samopomocowy. Kongres jest np. wciąż powiązany ze społecznym towarzystwem ubezpieczeniowym. Trudno oczekiwać, aby takie instytucje narażały swoje interesy (o co przy ostrym lobbingu nietrudno) i angażowały środki (weekendowy wolontariat to za mało), nie dostając nic konkretnego w zamian. Polska powinna więc zadbać o to, aby budować z nimi jak najlepsze relacje na zasadzie partnerskiej. Zanim zaczniemy rozliczać Polonię z braku solidarności, zapytajmy: Ile mamy programów stypendialnych dla młodych polonusów? Ile ufundowaliśmy im wycieczek do Polski? Ile było debat, które pozwoliłyby znaleźć porozumienie pomiędzy młodą ambitną polonią a tą starą i zasiedziałą?
Nie bójmy się profesjonalnych firm
Dopóki nie nastąpi takie oddolne odbudowanie więzi z Polonią, Polska musi zaś szukać innych środków lobbystycznej perswazji. Zatrudnianie profesjonalnych firm, co zresztą podobno robił już rząd Donalda Tuska, to nie tylko żaden wstyd, ale wręcz konieczność. Podobnie jak rozmawianie z różnymi środowiskami politycznymi. Konserwatystom można pokazywać nasz kraj jako opokę wartości chrześcijańskich, do czego namawiał zresztą na łamach „Rzeczpospolitej” wspomniany Philip Earl Steele. Demokratycznym liberałom można zaś mówić o Polsce jako o jedynym godnym zaufania obrońcy Europy przed Władimirem Putinem i współpracującymi z nim radykalnie prawicowymi ugrupowaniami na Zachodzie.
Jeśli chodzi o inne formy instytucjonalne, to zamiast pisać i apelować do dużych organizacji polonijnych strona państwowa mogłaby przejąć inicjatywę i wspierać tworzenie nowych fundacji i instytutów. Wyobraźmy sobie choćby powstanie dużej fundacji przy wsparciu polonijnych biznesmenów, którzy są coraz bogatsi. Ci biznesmeni po współorganizowanym przez ambasadę spotkaniu z kongresmenem będą się przecież zastanawiali, czy wesprzeć finansowo jego kampanię. Organizacja Polsko-Amerykańskiego Szczytu Przywództwa w Miami była w tym sensie krokiem w dobrym kierunku. Teraz potrzebne są następne.
Jeśli chodzi o ustawę o IPN-ie, to należy podkreślić, że o ile sama administracja Trumpa zapewne ograniczy się tylko do wyrażenia zaniepokojenia (ma ona teraz poważniejsze problemy), o tyle coraz bardziej asertywny Kongres może, jeśli zechce, zrobić znacznie więcej. Na przykład zablokować przekazywanie technologii wojskowych, obciąć finansowanie dla baz, przegłosować nieprzychylną rezolucję itd. Lobbing w Kongresie zaś to główne koło zamachowe amerykańskiej polityki.
Jeśli więc nawet spór o ustawę o IPN-ie zostanie zażegnany, z pewnością pojawią się następne tarcia w relacjach polsko-amerykańskich. Podobnie może być przecież przy ustawie reprywatyzacyjnej, o planach dekoncentracji na rynku medialnym nawet nie wspominając. Bez efektywnego lobbingu Polska po prostu sobie nie poradzi. Będzie przegrywała z konkurencją.