Na ostatniej prostej Karolowi Nawrockiemu niewątpliwie pomogła nieoceniona posłanka KO Kinga Gajewska, która w koszulce wyrażającej poparcie dla Rafała Trzaskowskiego obdarowała pensjonariuszy hospicjum pod Warszawą ziemniakami. Przypomnijmy, że Gajewska to prywatnie żona wiceministra sprawiedliwości Arkadiusza Myrchy. Oburzenie wzbudziło zaś wcześniej to, że małżonkowie otrzymują ok. 8 tys. zł dodatku mieszkaniowego, choć mają dom w podwarszawskim Błoniu, z którego podróż do Sejmu zajmuje około godziny.
Niech jedzą ziemniaki
Te ziemniaki w hospicjum urosły do rangi symbolu, bo wybory prezydenckie w Polsce w 2025 r. to nie tylko starcie konkretnych kandydatów, lecz także zderzenie dwóch wizji Polski. Z jednej strony mamy zwolenników globalizmu – oderwane od rzeczywistości elity, które marzą o „rozpuszczeniu” Polski w europejskiej biurokracji i np. prywatyzacji służby zdrowia. Z drugiej – aspirującą klasę średnią i prekariat, który nie przetrwa bez silnego państwa narodowego. Ta druga grupa wyborców darzy głęboką nieufnością elity europejskie i projekty takie jak Zielony Ład.
Zaznaczyć należy, że nasz polski liberalizm jest typowym przykładem liberalizmu peryferyjnego – takiego, który wiele wymaga od własnych obywateli, a bardzo niewiele lub zgoła nic od elit zewnętrznych, z którymi współpracuje. Jest to więc liberalizm neofeudalny – dał sobie spokój ze swobodami zwykłych obywateli i jest tylko mechanizmem wertykalnej dystrybucji prestiżu w kierunku najbliższego centrum gospodarczo-politycznego. W przypadku Polski stacją docelową jest Berlin.
Internacjonalny, pozanarodowy charakter zarówno globalizmu, jak i lokalizmu szczególnie wyraźnie widać było w polskiej kampanii prezydenckiej. Kluczowe przy tym są zaś procesy zachodzące w USA, które jak wczesnośredniowieczny Rzym są nadal jeszcze w centrum kultury zachodniej. Równocześnie coraz wyraźniej zarysowuje się rywalizacja między niemieckim euroimperializmem a amerykańskim, republikańskim nacjonalizmem-lokalizmem à la Donald Trump.
W USA symbolami nowego podziału są bowiem właśnie Donald Trump i George Soros. W tych krajach globalnych półperyferii, których polityka wewnętrzna nie jest silnie chroniona przed zewnętrznymi wpływami, to zderzenie globalnych frakcji staje się szczególnie wyraźne. Stąd liczne dowody, że Open Society przy cichym przyzwoleniu obecnego rządu wspierało Rafała Trzaskowskiego za pośrednictwem NGO w stylu Akcji Demokracji.
Amerykańscy lokaliści z definicji nie są tak skorzy, by duże pieniądze przepompowywać za granicę, ale też starają się wspierać swoich ideologicznych sympatyków – widać to m.in. po spotkaniach między Donaldem Trumpem a Karolem Nawrockim czy forum dialogu CPAC w Rzeszowie. Tak czy inaczej, dochodzi nie tylko do przebiegunowania poszczególnych systemów partyjnych, lecz także przekroczenia wertykalnego tychże i tworzenia globalnych, panzachodnich frakcji. Samo określenie NGO jest przy tym i symptomatyczne, i zwodnicze. Non-Governmental Organization, czyli organizacja pozarządowa, nie jest bowiem, jak sugeruje jego podręcznikowa definicja, wyrazem jakiegoś rzeczywistego, lokalnego społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiście takie NGO też istnieją, ale te największe i najzasobniejsze, zwłaszcza po liberalnej stronie, to nie NGO, tylko raczej GLOBO, a więc globalistyczne organizacje. To wyraziciele interesu wielkiego globalnego kapitału, a nie rzeczywistych ludzi, owych słynnych „somewheres” z książki Davida Goodharta o populistycznej rewolucji („The Road to Somewhere”).
Pax Americana czy niemieckie cesarstwo?
To, że obywatele USA są na obu frontach, nie oznacza, iż tak reprezentowany jest wszędzie interes USA jako kraju. Amerykańscy demokraci nie od wczoraj wykazują chorobliwą germanofilię. Podczas pierwszej kadencji Trumpa poczytne liberalne pisma za oceanem potrafiły na poważnie dowodzić, że to Angela Merkel przewodzi wolnemu światu. Krótko przed wojną na Ukrainie udało się zaś rządowi Olafa Scholza przekonać administrację Joego Bidena, że Nord Stream 2 to świetny pomysł. Niemiecki imperializm do perfekcji opanował sztukę mimikry pozwalającą sprawić, że ludzie tacy jak George Soros traktują go nie jako konkurenta Pax Americana, lecz jako wehikuł mający na naszych oczach odbudować amerykański globalizm. Stąd specyficzne niemiecko-europejskie zabarwienie polskiej odmiany politycznego globalizmu.
Globalizm w Polsce przedstawiany jest jako droga do „europejskich standardów” i „światowego postępu”. Polakom wmawia się, że musimy się dostosować, podporządkować unijnym wytycznym, a własne interesy są przeżytkiem. Za tym wszystkim kryje się jednak coś więcej – stopniowe osłabianie państwa narodowego, likwidacja tożsamości i przekazanie realnej władzy poza granice kraju.
W kontrze do tej ideologii coraz głośniej brzmi jednak głos Polski lokalnej – tej, która nie chce być kolejną europejską prowincją. Lokalizm przy tym to nie zacofanie, jak próbują przedstawiać liberalne media. To ostatni krzyk moderny i republikanizmu. Obrona społeczeństwa jeszcze w miarę egalitarnego, klasy średniej i demokracji przed rosnącymi nierównościami, elitaryzmem i postdemokratyczną oświeconą liberalistokracją.
Nikomu nie trzeba przypominać, że Rafał Trzaskowski znany jest z promowania liberalnych wartości, integracji z UE i wspierania mniejszości seksualnych. Karol Nawrocki, historyk i prezes Instytutu Pamięci Narodowej, opowiada się zaś za tradycyjnymi wartościami, suwerennością narodową i wzmocnieniem roli państwa. Jego kampania podkreśla znaczenie patriotyzmu, rodziny i niezależności Polski na arenie międzynarodowej.
Czy jednak długofalowo lokalizm może zwyciężyć? Przypomina mi się w tym miejscu anegdotka na temat Johna Maynarda Keynesa, słynnego brytyjskiego ekonomisty przeciwstawiającego się liberalizmowi gospodarczemu. Pytany bez przerwy, czy w dłuższej perspektywie proponowane przez niego idee nie będą miały negatywnych skutków, napisał w końcu w jednym z esejów, że „w dłuższej perspektywie wszyscy jesteśmy martwi”.
Ochrona wartości ponad wszystko
To samo odnosi się do wszelkich przejawów ładu politycznego. Każde ludzkie państwo w końcu upada, kto nie wierzy Keynesowi, niech poczyta św. Augustyna. Istotnie jestem w skali makrohistorycznej sceptyczny co do tego, czy zwycięstwa lokalistów przyniosą trwałe owoce. Cały Zachód, a być może i świat osuwają się w okres stagnacji i marazmu politycznego oraz gospodarczego. A rzekome zdobycze techniczne, takie jak rewolucja AI, tylko tę stagnację przyspieszają, niszcząc resztki klasy średniej, dotychczasowego motoru rozwoju gospodarczego. Jednocześnie ważne jest, byśmy jako konserwatyści i chrześcijanie byli wierni swojemu powołaniu, byśmy otaczali opieką i troską te wspólnoty rodzinne, lokalne i narodowe, które zostały nam powierzone. Byśmy nawet w bardzo trudnych czasach starali się zachować dla przyszłych pokoleń te wartości, które są dla nas kluczowe. W to wszystko jako człowiek, Polak i ojciec mocno wierzę – dlatego 1 czerwca oddałem głos na Karola Nawrockiego.