Mam mieszane uczucia po szczycie G7 w Bawarii. Z jednej strony był on ciekawą próbą rozbicia BRICS, bloku tworzonego przez Brazylię, Rosję, Indie, Chiny i RPA. Dwa z tych państw, Indie i RPA, zostały zaproszone do Niemiec. To dobry ruch, choć niestety przywódcy G7 pokazali, że są niewolnikami politycznej poprawności, skoro nie zaprosili trzeciego państwa BRICS – Brazylii, tylko dlatego że ideowo nie pasuje im prezydent Bolsonaro.
Od spotkania na zamku Elmau można było oczekiwać pokazania wizji, jak realnie przeciwdziałać Rosji. W zamian usłyszeliśmy kpiny z Putina, który jeździ konno z nagim torsem – to mało. Na G7 gościem była też Indonezja – gospodarz szczytu G20 w listopadzie 2022 r. Już wiadomo, że jest tam zaproszona Rosja i Putin. Na „pocieszenie” zaproszono Ukrainę i Zełenskiego, tym samym zrównując kata i ofiarę. Zaproszenia Putina na G20 broniła, o zgrozo, niemiecka szefowa Komisji Europejskiej, pokrętnie tłumacząc, że będzie to okazja, aby mu powiedzieć, co się o nim myśli. Rzecz w tym, że Putin ma to w nosie. Dla niego ważne jest to, że mimo wojny na Ukrainie wciąż jest dla Zachodu partnerem, którego zaprasza się do stołu, gdzie zapadają kluczowe dla świata decyzje.