Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama

Fantomas, Zorglub i Putin

Tego pierwszego geniusza zbrodni moje pokolenie pamięta z trzech filmów z lat 60. ubiegłego wieku, gdzie odtwarzał go czołowy przystojniak kina francuskiego Jean Marais, ale utrzymany w komediowej formie kinowy serial ukradł gwiazdorowi genialny Louis de Funès w roli walczącego z przestępcą pechowego komisarza. Wersja pierwotna, seria niemych filmów z lat 1913–1914, znacznie poważniej przedstawiała zbrodniarza o tysiącu twarzy.

Ale kim, u licha, jest ten Zorglub i co obaj mają wspólnego z Rosją? 

Film był w Związku Sowieckim sprawą poważną, bo miał potężną możliwość oddziaływania, co doceniał już wielki mecenas sztuki znany pod pseudonimem artystycznym „Lenin”. Jemu to przypisuje się wiekopomne słowa: „Kino jest najważniejszą ze sztuk”, które wszakże wedle badaczy brzmiały nieco inaczej: „Dla nas, bolszewików, kino jest najważniejszą ze sztuk, dopóki 80 proc. ludności stanowią analfabeci”. Jeszcze większym kinomanem był następca Wodza Światowego Proletariatu Stalin, i to – by tak rzec – aktywnym, bez jego bowiem osobistej decyzji nie powstawał w Kraju Rad ani jeden film! Cenne uwagi kaukaskiego znawcy kina obowiązywały twórców już na etapie scenariusza. Ciekawy jest dialog satrapy z Siergiejem Eisensteinem, który oddał swój talent na służbę złu. Reżyser z drżeniem przedstawił mu scenariusz III części „Iwana Groźnego” i dopraszał się wiernopoddańczo: „Czy będą jeszcze jakieś specjalne wskazania co do filmu?”, na co Stalin odrzekł ze swym specyficznym humorem: „Ja nie daję wam wskazań, tylko wypowiadam uwagi widza”.

Fenomen Fantomasa w Sowietach

Wprawdzie za Chruszczowa poluzowano sferę kultury i zaczęły powstawać filmy bliższe prawdy niż stalinowskie bajdy o szczęśliwych kołchoźnikach i bohaterskich komsomolcach, nawet wybitne, jak nagrodzone w Cannes „Lecą żurawie” czy odznaczona Oscarem adaptacja „Wojny i pokoju”, ale jeśli idzie o obrazy zagraniczne dopuszczane na sowieckie ekrany, to podlegały one nadzwyczaj czujnej na wątki „antyrewolucyjne” selekcji stosownych instancji. De Funès potrafił jednak rozśmieszyć nawet tych ponurych służbistów – „puszczano” jego filmy i tym sposobem przeniknął do Moskowii także sławetny „Fantomas”. Okazało się to tak wielką pomyłką cenzury, że poleciały głowy, albowiem spora część widowni śmiejąc się z potknięć inspektora, znacznie bardziej zafascynowała się jednak postacią nieuchwytnego superprzestępcy, drwiącego sobie demonstracyjnie z państwa i prawa. W Raju Krat znienacka rozmnożyły się gangi „fantomasów”!

Dopóki były to szczeniackie wygłupy małolatów, którzy wypisywali groźby podpisane „F” i podrzucali takie liściki nielubianym nauczycielom czy nadmiernie gorliwym w donoszeniu na kolegów pionierom lub komsomolcom, nie wzbudzało to poważnego zaniepokojenia towarzyszy z nomenklatury partyjnej i „organów”, ale kiedy na prowincji gwałtownie wzrosła liczba przestępstw, głównie brutalnych napadów rabunkowych, a co gorsza, napaści na milicjantów – zrobiło się groźnie. Oczywiście dwie następne części „Fantomasa” nie trafiły już na sowieckie ekrany, a rozbestwioną anarchistyczną zgnilizną z Zachodu młodzież wzięto w karby, wyrzucając co bardziej dziarskich „fantomasów” ze szkoły, a za zwalczanie prawdziwych zbrojnych band wzięło się KGB…

Dlaczego film o demonicznym geniuszu zła nigdzie na świecie nie wywarł tak dziwnego wpływu na społeczeństwo? Nie ma tu wielkiej tajemnicy dla znającego realia życia kogoś mającego nieszczęście urodzić się jako człowiek sowiecki – nędzna egzystencja w totalnym kłamstwie i obserwowanie przywilejów wyższej kasty z pozycji niemal chłopa pańszczyźnianego musiały rodzić frustrację. O ile w przypadku postalinowskiej inteligencji wyrażało się to w cichym bojkocie komunistycznych dogmatów, a w przypadku natur szlachetnych i odważnych, jak Władimir Bukowski, Natalia Gorbaniewska, Waleria Nowodworska i setki mniej znanych dysydentów – realnym, opłacanym ciężkimi ofiarami oporem, to ogromnej większości spauperyzowanego społeczeństwa najbliższy był anarchistyczny bunt. Uczniaki wyrażały go wybijaniem szyb i podrzucaniem tzw. smrodów z wolno palących się materiałów, pozbawione perspektyw wyrostki z głuchej prowincji – biciem milicjantów i napadami na wsiowe sklepiki, a jedni i drudzy podpisywali się imieniem ulubionego bohatera w zielonkawej masce i starali się imitować jego firmowy głuchy i upiorny śmiech.

„Z” jak Zorglub, czyli paranoiczny geniusz zła

Minęło od tamtych czasów ponad pół wieku, dysydentów deportowano za granicę lub zamęczono w psychuszkach i łagrach, entuzjazm pieriestrojki skończył się w latach 90. rozpadem imperium i nędzą wątłej prawdziwej inteligencji, w nowej Rosji zaś działały już nie prymitywne bandy domorosłych „fantomasów”, lecz prawdziwe profesjonalne gangi, których ojcowie chrzestni stali się, jak kiedyś nomenklatura partyjna, wyższą kastą i jako oligarchowie wmontowani zostali w fundamenty niezmiennie zamordystycznego nowego reżimu. Starszym obywatelom została nostalgia po sowieckim imperium, młodsze pokolenie zajęło się zarabianiem na mody i gadżety dyktowane przez internet. 

Dopóki Putin zręcznie grał na konformizmie, tchórzostwie i głupocie Zachodu, wszyscy byli zadowoleni prócz tych, których trzeba było odstrzelić, jak Niemcow czy Politkowska, co nie wzbudziło szczególnych protestów ani w kraju, ani za granicą. Ale kiedy okazało się, że przeszarżował, licząc na bezbronność Ukrainy i rozlazłość jej niemrawych sojuszników, sytuacja zaczęła się dynamicznie zmieniać. Do nowych czasów nie pasował już indywidualista anarchista Fantomas, ale za to jak ulał pasuje bohater nieznanego u nas komiksu, który posługuje się jako swoim znakiem firmowym wielką literą „Z”. 

W Polsce prócz fanów powieści graficznej mało kto wie, że Belgia jest w twórczości komiksowej istną potęgą i stamtąd właśnie pochodzi z lat 1959–1962 kilka tomów o dokonaniach niejakiego Zorgluba. Przedstawiony on jest jako znany z literatury wagonowej i filmów klasy B typ szalonego naukowca, złowrogiego maniaka opętanego jedną ideą, którą realizuje po trupach innych. Czy znajdziemy jakieś paralele między tym paranoicznym geniuszem zła a obecnym lokatorem Kremla? Ano zobaczmy. 

Prawdziwy władca Zorglandii

Zorglub zamierza zawojować Księżyc, na którego ciemnej stronie chce stworzyć swoją niewidoczną dla Ziemian bazę, a jego głównym wynalazkiem jest Zorglonde, machina służąca do podporządkowania mu całych populacji za pomocą emitowanych przez nią fal. W ten sposób przekształca też policje całego świata we własną armię, a jej członkowie zyskują dumne miano Zorg-ludzi, czyli Z-manów. Młodzi z zabitych deskami zrujnowanych wsi i miasteczek głuchej prowincji bez perspektyw, zamiast fantomasić, gromadnie zaciągają się do jego armii, by pod znakiem „Z” wykonywać mordercze plany swojego władcy, przy okazji rabując ile wlezie. Ich dzieci już w przedszkolu maszerują w nogę, a te co bardziej zasłużonych rodziców „jadą” w tekturowych czołgach ze znakiem „Z”, wszystkie zaś pod okiem ideowych wychowawczyń uczą się pieśni ku czci swego dobroczyńcy: „Ukochany wujku Wowa, \ Na ostatni bój gotowi, \ Będziem bronić my reżimu, \ Kaliningradu i Krymu, \ Aby zyskać twoją łaskę, \ Odwojujem też Alaskę...”.

Wróć! To przecież nie o Zorglubie, ale o innym władcy umysłów, tym rosyjskim, jak mu tam – Putin? Chociaż cholera wie, czy to jeszcze prezydent Rosji, czy już Zorglandii, a może kierownik jakiegoś szalonego lunaparku. Bo przypomnijmy losy komiksowej postaci – żeby podbić Lunę, potrzebował sponsorów, a ci najpierw kazali mu zbudować lunapark, jednak zarządzanie nim okazało się ponad jego siły i biedak ostatecznie zwariował. I już tylko sam do siebie wołał w narzucanym innym przez siebie „języku odwrotnym”: „Ad tejuwtswardz Bulgroz!”, czyli „Da zdrawstwujet Zorglub!”. 

Ale nikt już szaleńca nie chciał słuchać.

Reklama