Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
,Piotr Wójcik,
01.09.2017 19:12

Czas udomowić handel

Wśród największych pięciu sieci handlu detalicznego działających w naszym kraju żadna nie jest polska. Tymczasem tych pięciu gigantów ma 40 proc. rynku. Zwiększenie roli polskiego kapitału w handlu wielkoformatowym jest wskazane.

Truizmem jest stwierdzenie, że polska gospodarka musiała po 1989 r. otworzyć się na świat. Brakowało nam kapitału, technologii oraz sieci biznesowych, bez których nie bylibyśmy w stanie konkurować z zagranicznymi przedsiębiorstwami. Szczególnie z tymi zachodnimi, od lat funkcjonującymi w warunkach gospodarki rynkowej. Poza tym po latach peerelowskiej zgrzebności Polacy byli głodni zachodnich towarów wysokiej jakości. Otwarcie rynku na podmioty zagraniczne nie jest czymś szkodliwym z definicji. Jeśli jest robione stopniowo i w najbardziej potrzebujących tego obszarach, a skala penetracji rynku przez zagraniczne podmioty jest trzymana w ryzach, to bilans takiego otwarcia będzie pozytywny. Gospodarka otrzyma potrzebne do wzrostu zasoby, wchłonie technologie, a konsumenci kupią interesujące ich produkty – ci, których na to stać, rzecz jasna. Jednak gdy otwarcie gospodarki następuje w obszarach, w których rodzime podmioty poradziłyby sobie bez pomocy, a wejście zagranicznych firm kończy się ich dominacją w danym segmencie rynku, jest to szkodliwe. Krajowe firmy przegrywają rywalizację z bogatszymi konkurentami z zagranicy, a w zamian za to nie otrzymujemy nawet nowych, unikatowych technologii, bo branża nie jest innowacyjna.

Z dotacją nad Wisłę

Niestety ten drugi negatywny przykład jest idealnym podsumowaniem historii przemian polskiego handlu. Dysponujące przewagą kapitałową spółki zagraniczne bez większych problemów uzyskały w naszym kraju dominującą pozycję. A na pocieszenie nie otrzymaliśmy nawet nowej wiedzy, bo handel nie wymaga niczego, czego byśmy sami nie potrafili.

Prywatyzacja handlu w Polsce przebiegała bardzo sprawnie. W 1994 r. już 98 proc. sklepów było prywatnych. Jak widać, polski sektor prywatny nie potrzebował specjalnych zachęt ani wsparcia, by stworzyć nad Wisłą zręby handlu detalicznego. Mimo to Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, który miał dostarczać kapitał na innowacyjne i prorozwojowe projekty w transformujących się krajach naszego regionu, wsparł niemiecką Grupę Schwartz (sieci dyskontów Lidl i Kaufland) miliardem dolarów na ekspansję w Europie Środkowo-Wschodniej. Pierwsza transza wysokości 100 mln dol. trafiła do Niemców w 2004 r. Według argumentacji banku miało to zapewnić tanią żywność niezamożnym miejscowym oraz stworzyć tu nowe miejsca pracy. Trudno o większy absurd – Polska sprzed kilkunastu lat to nie Afryka, lecz kraj właśnie wstępujący do UE. Nie potrzebował wsparcia w dostarczaniu żywności, a miejsc pracy szczególnie potrzebował nie w handlu, bo te spokojnie tworzyliśmy sami, lecz w sektorach wysokich technologii. Grupa Schwartz chciała tu po prostu zrobić biznes, co samo w sobie skandaliczne nie jest – skandaliczne natomiast jest to, że dostała na to miliard dolarów dotacji z EBOiR-u.

Nie nasz interes

Inne sieci handlowe nie otrzymały takiego wsparcia, ale same dysponowały taką ilością kapitału, że bez większych problemów uzyskały przewagę nad wciąż jeszcze niewielkimi polskimi podmiotami. Nieograniczane żadnymi lokalnymi przepisami dotyczącymi zakładania wielkopowierzchniowych placówek handlowych, które na Zachodzie są normą, wielkie sieci szybko wchłaniały coraz większą część polskiego rynku handlu detalicznego. W 2011 r. działały już 732 hipermarkety. W 2010 r. rozpoczął się kolejny etap ekspansji – wejście dyskontów na polską wieś, które rozpoczęła Biedronka, ogłaszając otwarcie 100 sklepów na prowincji.

W ten sposób podział rynku się dokonał, a zagraniczne sieci uzyskały dominującą pozycję w naszym kraju. Najlepiej prześledzić to na podstawie udziału w rynku sklepów wielkoformatowych – jeszcze w 2000 r. miały one jedynie 26 proc. rynku, w 2005 r. już 41 proc., a w 2014 r. aż 56 proc. Obecnie największy udział w rynku spożywczego handlu detalicznego ma należąca do Portugalczyków Biedronka – 18,4 proc. Spośród pięciu sieci mających największe udziały w rynku żadna nie jest polska. Oprócz Biedronki są to: Tesco, Lidl, Kaufland i Auchan. Te pięć zagranicznych sieci razem ma 40 proc. polskiego detalicznego handlu „spożywką”. Jeszcze w 2010 r. miały „tylko” 28 proc.

Znikające dochody

No dobrze, ale dlaczego w zasadzie sytuacja, w której to zagraniczne sieci dominują w polskim handlu, jest niepożądana z punktu widzenia interesów naszego kraju? Z kilku powodów. Po pierwsze, zyski z tej opłacalnej, a niespecjalnie skomplikowanej działalności trafiają za granicę. Całość detalicznego handlu ową „spożywką” w Polsce ma wartość 210 mld zł rocznie. Średnia marża w 2015 r. wyniosła 3,7 proc., więc można powiedzieć, że tracimy rocznie kilka miliardów złotych, które mogłyby trafiać do polskich podmiotów.

Po drugie, wiele firm w tej branży stosuje optymalizację podatkową. Dzięki transferom między swoimi spółkami w różnych krajach sztucznie, choć najczęściej legalnie, „pompują” koszty, wykazując niższy dochód, a więc i podatek. Najbardziej rzetelną siecią pod względem płacenia podatków wydaje się Biedronka. Jest ona jednym z największych podatników CIT-u w Polsce – w 2015 r. zapłaciła 290 mln zł tego podatku. Tymczasem Tesco zapłaciło go tylko 39,4 mln zł, a więc siedem razy mniej, choć przychodu miało jedynie... trzy razy mniej. Ta nieproporcjonalność w dużej mierze wynika właśnie z „umiejętnego” zarządzania kosztami uzyskania przychodu. I wreszcie po trzecie, zagraniczne sieci są często wykorzystywane jako instrument ekspansji zagranicznych towarów – np. L’Eclerc często oferuje na półkach francuskie produkty, a Lidl niemieckie.

Instrumenty repolonizacji

Należy więc zastanowić się, jak zmienić strukturę handlu w Polsce. Po pierwsze, można ograniczyć ekspansję handlu wielkoformatowego – mowa szczególnie o hipermarketach. O ile jeszcze w dyskontach posiadamy rodzime sieci, o tyle już największe sklepy są wyłącznie zagraniczne. Można więc wprowadzić przepisy chroniące centra miast oraz mniejsze gminy przed szkodliwym działaniem hipermarketów. Na przykład zakazujące ich funkcjonowania na obszarach śródmiejskich oraz w gminach poniżej 50 tys. mieszkańców. Wyrzucając hipermarkety na przedmieścia, ochronimy centra miast przed „wymieraniem” oraz małe gminne sklepy przed konkurencją, z którą zwykle nie mają szans. Takie przepisy funkcjonują już w niektórych krajach zachodniej UE, więc Komisja Europejska nie powinna mieć wątpliwości.

Kolejny sposób to udomowienie jakiejś sieci hipermarketów. Mamy z czego czerpać wzorce – ostatecznie z powodzeniem częściowo zrepolonizowaliśmy sektor bankowy, co rozpoczęła już PO, a przyspieszyło i dokończyło PiS. Oczywiście państwo nie powinno się zajmować handlem, więc powinien znaleźć się prywatny inwestor, jednak może on zostać wsparty np. pożyczką przez Polski Fundusz Rozwoju. PFR powinien już zarezerwować środki oraz rozglądać się za potencjalnym inwestorem, ponieważ okazja może się trafić niespodziewanie – dokładnie tak, jak przy sprzedaży Pekao przez UniCredit. Już wiele sieci wycofało się z Polski – Allkauf, Real, Geant. Jakiś czas temu przebąkiwało o tym również Tesco. Zamiast więc tworzyć od podstaw rodzimą sieć marketów, można wykupić zorganizowaną część sieci zagranicznej – zawsze działają one jako formalnie polskie spółki prawa handlowego, najczęściej jako sp. z o.o. Formalnie byłoby to więc zwyczajne wykupienie udziałów w spółce, w której po transakcji należałoby od nowa przeprowadzić branding – a więc stworzyć nazwę, logo i pomysł na siebie.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby wyrugować z Polski zagranicznych kupców. Mają oni swoje zalety – motywują do lepszych działań rodzime podmioty, pomagają wprowadzać na rynek najnowsze zachodnie produkty. Jednak większy udział polskiego kapitału w handlu wielkopowierzchniowym byłby ze wszech miar wskazany.    

Reklama